O tym, co odebrało Amy "boskości"


Kochani! Żyjemy!
Ja (Gwiazda) mam już wakacje, jestem po maturach, jestem wolna. Ta druga nie. Ale ja mam wolne, więc znowu mogę jej truć, żeby pisała.
Tak czy inaczej, pomyślałyśmy, że wypada się odezwać. Bo to aż głupio- widzieć, że tu wchodzicie, a słowa do was nie napisać. Dlatego ten post i zapowiedz kolejnego (na który możecie się zgodzić lub nie).
Oto opowiadanie, nie moje, ani nie Lady. Wysłała je na konkurs, kiedyś dawno temu na starym blogu, jedna dziewczyna - Monika. Był to konkurs, żeby napisać lub narysować coś, związanego z bohaterami wakacji z o.o. Dziewczyna wybrała Amy. I tak mnie zachwyciła, że ja - pisarska matka Amy, uważam to opowiadanie za kanon. Dostałam pozwolenie, wszystko co jest w tym opowiadaniu mogę włączyć w oryginalne opowiadanie, co też robię (rodzinę Amy, historię trafienia do obozu...).
PS Wiecie, jeżeli chcecie to jak najbardziej zachęcamy Was, żebyście pisali opowiadania o naszych Wakacjach, fanfiction (ja naprawdę czekam, czy ktoś mi napisze porządne fanfiction Milosa i Rowllens...?), obrazki... wysyłajcie, @ jest podany, my wstawimy. Nas to będzie cieszyć długo, prace z tamtego konkursu sprzed paru lat nadal nas cieszą!
Druga propozycja: co wy na to, żebym czekając na Lady i kolejny rozdział, wstawiła jedno z moich opowiadań, nie związane z herosowym światem...?
Czekam na odzew, wybaczcie nieobecność! 

*******
O tym, co odebrało Amy jej ‘boskości’
amazing, beautiful, fabulous, fantastic, fashion, lovely, sweet, bitch i'm fabulous

Odkąd skończyłam pięć lat, wiedziałam, że w przyszłości będę boską osobą. (Wcześniej nie, bo bardziej interesowało mnie zostanie tęczową wróżką.) Tak, boską. I nie chodzi mi o moment, w którym pewien pacan ze szkolnej ławki (chyba w pierwszej gimnazjum to było…), wykrzyczał mi w twarz „Jesteś półbogiem, Amy!”. Poczułam się wtedy jak Harry Potter, któremu Hagrid niskim barytonem oznajmia: „Jesteś czarodziejem, Harry. To było uczucie absolutnie fa-ta-lne. Słowo. Na szczęście ja miałam o tyle prościej, że zamiast pół-olbrzyma z beznadziejnie przyciętą bródką, miałam kościotrupa w wielkich okularach. Choć po namyśle…wymieniłabym Johnny’ego na Hagrida. Ten to przynajmniej tort miał ze sobą, ja w tamtym momencie dostałam jedynie z liścia (to długa historia i jeszcze do niej wrócę).
Ale nie uciekając od tego, co już zaczęłam: nie o taką boskość mi chodziło. Fakt, że połowa moich genów (mamo, fuuuu, miałaś męża!) należała do faceta, który wolno licząc byłby równolatkiem Kleopatry, potwierdzała jedynie moją teorie. Czasami też ją niszczy, szczególnie kiedy co niektórzy mieli zamiar tylko w ten sposób rozumieć moje motto: „Jestem boska”.
Moja boskość polegała, nadal polega, i błagam cię rodzinko (ta boska rodzinko, rzecz jasna), żeby jeszcze długo polegała, tylko i wyłącznie na mojej osobowości.
Ale!
W wieku trzynastu lat była ona na zawahaniu… Dlaczego? Przez Johna, który postanowił jednak upodobnić się do swojego autorytetu Hagrida nie tylko z wyglądu (chodzi o ten seksowny wąs nad górną wargą; mówił, że zapuszcza brodę…), ale też z roli w życiu głównego bohatera (tam: Harry’ego; tu: mnie!). I to był jedyny moment, kiedy poczułam się nie-boska. Suma-sumaru, niektórzy mogli właśnie wtedy zacząć uważać, że taka jestem; ja sama się po prostu tak nie czułam.
Ale zanim do tego przejdę, kilka słów (lub stron) o tym, jak kształtował się taki geniusz jak ja, oraz w jaki sposób doszło do „nie-boskiego dnia”.

© grabarz from WS | XX.