Teraz ja nawaliłam, przepraszam. Nie będę się usprawiedliwiać, bo dużo by było pisania, ale przyrzekam - miałam DUŻO powodów, żeby tak zaniedbać bloga.
Dobra, przyznaję się. Odkąd piszemy tego bloga, czekałam na ten moment. Bo oto wprowadzam do opowiadania mój ulubiony zespół - Charlesa, Oscara, Christophera i Thomasa (<- linki do kart postaci). Co prawda, tutaj jeszcze nie w komplecie, ale od tej pory... Nie oprę się pokusie wciskania ich wszędzie. Dlatego mam nadzieję, że przypadną wam do gustu. Domek Zeusa, ta paczka, ich pomysły - moja ulubiona część pisania Wakacji.
Rozdział długi. Bardzo. Równie dobrze można by go podzielić na dwie części... Ale nie, po co ;*
Dobra, przyznaję się. Odkąd piszemy tego bloga, czekałam na ten moment. Bo oto wprowadzam do opowiadania mój ulubiony zespół - Charlesa, Oscara, Christophera i Thomasa (<- linki do kart postaci). Co prawda, tutaj jeszcze nie w komplecie, ale od tej pory... Nie oprę się pokusie wciskania ich wszędzie. Dlatego mam nadzieję, że przypadną wam do gustu. Domek Zeusa, ta paczka, ich pomysły - moja ulubiona część pisania Wakacji.
Rozdział długi. Bardzo. Równie dobrze można by go podzielić na dwie części... Ale nie, po co ;*
Mam(y) nadzieję, że nadal jesteście z nami, czytacie i że ten blog jeszcze kiedyś przypomni sobie dawne dni świetności.
Gwiazda
Rowllens XVI
- Pulpet.
- Pulpet.
- Nabierasz mnie.
- Nie śmiałbym - odparł Christopher z powagą.
- Nie śmiałbyś – zgodziłam się z nim, tak jak on przed
chwilą mi. Po czym powtórzyłam na głos, żeby uwierzyć: - Nazwaliście konia Pulpet.
- To nic - wtrąciła Pandora. - Ten biały przy wejściu nazywa
się Mielonka.
Razem z Chrisem i Pandorą stałam trzy metry od stajni.
Oczywiście, ja wolałam o wiele dalej. Ale ta dwójka przyszłych morderców chciała,
żebym podeszła jeszcze bliżej. Do
tego bydła. Choć w sumie, to były pegazy. Jak mam być szczera, to nawet
ciekawiło mnie, jakim cudem konie mogą latać. I nawet chciałam się przekonać.
Jednak… no cholera! Przecież nie dałam tego po sobie poznać. Nie po to od
godziny wygłaszałam mowy warte fortunę- że to bydło roznosi zarazki, jest
niebezpieczne i jestem zbyt dumna, by na nim usiąść- żeby teraz pozwolić im
posadzić się na tej szkapie!
„Latające świnie z tekturowymi skrzydłami”. Tak pierwszy raz
je oceniłam, kiedy Thomas mnie tu przywiózł. I od tej pory przekonanie, że
należy się od tego trzymać z dala, nic a nic nie uległo zmianie.
A nawet jeśli… Nikt się o tym dowiedzieć nie mógł.
- No dobra - uniosłam ręce do góry pojednawczo. - Mam
nadzieję, że macie choć tyle empatii, że nie daliście żadnemu potworowi na imię
Konina, bo wtedy nawet mi by się zrobiło szkoda tych szkap.
- Ale Victoria - zaczęła Pandora nieśmiało. - Nawet ja na
nich latam, one są nieszkodliwe, naprawdę.
- Aha, jasne. Nieszkodliwy to jest Milos, szczególnie
nieszkodliwy seksualnie - wyjaśniłam, odskakując do tyłu, bo Christopher zrobił
krok w moją stronę. - Łapy przy sobie, ty chamie. A ja cię polubiłam!
Słysząc to, chłopak opuścił ręce i spojrzał się na mnie
rozbawiony.
- Raczej moje szczęście do kart.
Rzucił mi pełne politowania spojrzenie, które miało na celu
przekazania mi, że jestem niesamowicie bezsensowna i wzbudzam jego litość. Po
czym, nie przestając się uśmiechać pod nosem poszedł do stajni.
- Tak, to też polubiłam! I wiesz, mogłabym jako jedno z
wyzwań wybrać to, które by brzmiało: „Masz dać mi spokój i nie ciągnąć do
końskiej rzeźni!” - zawołałam za nim, ale w odpowiedzi dodałam tylko zbywające
uniesienie ręki i widok jego pleców.
- Ale tego nie zrobię! – zawołałam za nim. Nic, znowu zero
reakcji. – Słyszysz?!
Chcąc nie chcąc, spojrzałam się bezradnie na Pandorę, a ta
spojrzeniem nakłoniła mnie, bym poszła za nim…. Boże, skąd to dziecko
wytrzasnęło takie wielkie, piękne, porcelanowe oczy?
- Okay - mruknęłam, a Pandy natychmiast się rozpromieniła. -
Tylko, żeby wam pokazać, że się nie boję.
- Tak, tak, wiemy to już.
- Tu chodzi tylko o…
- Twój kręgosłup
postanow-o-ościo-czowy...?
- Mój kręgosłup postanowczościowy
- poprawiłam ją, a ta szybko potaknęła głowa, byleby tego nie powtarzać.
Zamiast tego zamknęła oczy i ze skupieniem oznajmiła:
- Tak, wiemy już, że coś takiego istnieje. I że to właśnie
nie pozwala ci na tym usiąść, bo to znaczyłoby, że wtedy nie mówiłaś prawdy,
albo że nie jesteś trwała w tym, co mówisz, a ty zawsze masz rację -
przypomniała mi, niemal cytując moje własne słowa, wszystkie które wykrzyczałam
w przeciągu ostatniej godziny, zebrane w jedną wypowiedź.
Kiedy wyrzuciła to z siebie na jedynym wydechu uniosła głowę
w górę i spojrzała na mnie, śmiejąc się perliście. Nie mogłam nie wyciągnąć
ręki i nie zmierzwić jej włosów, tym samym psując estetycznie splecione dwa
warkoczyki.
- Będą z ciebie ludzie.
Te konie były wyjątkowo ładne. Jak nie lubiłam tych bez
skrzydeł (naprawdę, jestem dziewczyną i nienawidzę koni, kucyków, pokracznych
źrebaków i wszystkiego co się z tym wiąże), tak te wydały mi się całkiem-całkiem.
Takie…dostojniejsze, smuklejsze i zgrabniejsze. I nie śmierdziały sianem i
nawozem… To znaczy…nadal nie miałam zamiaru ich dotykać.
- Victoria, pospiesz się, nie będę na ciebie czekał całego
dnia - usłyszałam Christophera, który machnął na mnie ręką.
- Czekałeś już na mnie całe swoje życie - mruknęłam
sceptycznie, jednocześnie mierząc wzrokiem jedną z bestii po mojej lewej
stronie. Pandora parsknęła śmiechem, choć mi dowcip wydał się raczej słaby i
oklepany.
Chris poprowadził mnie między boksami, aż do przedostatniego.
Łącznie pegazów było z trzydzieści, a każdy inny. Jednak ja im się nie
przyglądałam; byłam zbyt zajęta ignorowaniem ich prychania, stukania kopytami i
łomotania skrzydłami. A poza tym, jeszcze wyszłoby na to, że mi się podobały.
Bo się nie podobały.
- I jak? Ile próbowało cię już zjeść albo zdeptać? -
zagadnął wesoło szatyn, kiedy stanęłam obok niego. Obie ręce trzymał na jednym
z boksów, a jego spojrzenie utkwiło we mnie, wyczekując odpowiedzi.
- Zabawny. Daj mi spokój, te bestie nie są niebezpieczne, tylko bezsensowne.
- Jak chcesz. - Wzruszył ramionami i brodą wskazał na
jednego z bydlaków. - To jest właśnie ten Pulpet, o którym ci mówiłem.
- Cudownie.
- To jak, wsiądziesz?
- Tylko, żeby udowodnić, że tu nie chodzi o: „Victoria, ty
się kobieto najzwyczajniej w świecie cykasz!” - zacytowałam go i udałam, że
jestem znudzona. Tak naprawdę chciałam jak małe dziecko już zobaczyć jak się
lata.
Ludzie. LATA. Jak się lata.
Będę l a t a ć!
- Chyli jednak chcesz.
Cmoknęłam zniecierpliwiona i rzuciłam mu pobłażliwe
spojrzenie.
- No tak.
- Ha - Christopher zadowolony z siebie, wyszczerzył się i
pstryknął palcami, wskazując na mnie. - Od początku wiedziałem. Widać było, że
tylko udajesz. Mogłem się założyć, że czekasz, żeby spróbować.
Skamieniałam. No nie, nie mogłam pozwolić na to, żeby myślał
o tym w ten sposób. Teraz co- wsiądę na tą szkapę, a on będzie przekonany, że
to moje najskrytsze marzenia? A całe to wykręcanie się to… to była jakaś płytka
próba zwrócenia na siebie uwagi, kokietowania czy czegoś tam jeszcze? Poza tym
to wygląda, jakbym „ot tak” zmieniła zdanie!
- Tak? - zapytała dumnie unosząc głowę i ściągając wymowni
usta.
- Tak. - Chłopak również podniósł głowę rzucając mi
rozbawione i pełne wyższości spojrzenie.
- To popatrz. Teraz stąd pójdę i nigdy więcej nie wejdę do
tej szopy.
I nie czekając na odpowiedź, ani jego, ani Pandy, po prostu
ruszyłam do wyjścia.
Dumnie, lekko stąpając na ziemi, pilnując się, żeby iść
prosto, nie z pięt i nie kręcić zbyt mocno biodrami. (Przepraszam, jednak na
punkcie swojej mowy ciała i dramatyzowania jestem trochę zepsuta). Ha, teraz ma
swoje „od początku wiedziałem”. Nic nie
wiedział - nie zamierzałam latać na tym krówsku.
Jakoś wcześniej byłam pewna, że te szkapy to żenada. Jednak
teraz, kiedy wychodziłam ze stajni jak obrażona gwiazda opuszczająca nieudaną
imprezę, przeklinałam samą siebie, że choć na chwilę zmieniłam zdanie.
Byłam zbyt dumna, żeby przyznać, że wcześniejsze krzyki były
jedynie z chęci zirytowania innych, pokazania, że nie dam się wkręcić w ten
świat, że jestem od nich lepsza. Nie chodziło o zwrócenie na siebie uwagi i
słuchania „Oj Vicky kochanie, nie bój się, jesteś wspaniała, dasz sobie rade!”.
No błagam. To, że jestem wspaniała mogłam słuchać zawsze. Ja po prostu nie chciałam
dać im się zbić do poziomu: „typowy heros, który grzecznie i z uśmiechem uczy
się ujeżdżać latające świnie”. I bardzo głośno manifestowałam to na każdym
kroku, przez pierwsze parę dni, gdy byłam przekonana, że to nie jest moje
miejsce, że to pomyłka, że to dziwaczny sen, że zaraz stąd zniknę. A potem cóż…
potem już po prostu nie mogłam tego odwołać, to by było żenujące! I teraz,
kiedy od paru dni czułam się częścią tego Obozu, moje nastawienie się zmieniło,
a ja zapomniałam jak bardzo mi się tu nie podoba i jakie to wszystko głupie…
Teraz nie mogłam ot tak się wycofać, o nie! Nawet jeżeli chciałam zobaczyć jak
to jest latać, no bo… cholera, poziom adrenaliny tam na górze, bez pasów, bez
niczego…!
- Victoria! - usłyszałam, ale nie było w tym złości, jedynie
powstrzymywany śmiech. – Victoria, cholero. Chyba nie mówisz poważnie, co?
Nie odpowiedziałam mu, tylko obróciłam na pięcie i posadziłam
swój (zgrabny) tyłek na ławce, dobry kawałek od wejścia do stajni. Ostentacyjnie
założyłam nogę na nogę i splotłam ramiona na piersi. Stamtąd obserwowałam, jak
wybiega z tego zbiorowiska końskich zarazków Pandy, a za nią idzie Christopher.
Christopher, który powinien być choć trochę mną zirytowany, no naprawdę- minimalnie!
A tymczasem Chris okazał się ewidentnie rozbawiony, bynajmniej nie znudzony, tą
dziecinadą.
- Victoria, dlaczego uciekłaś? - zawołała Pandy, kiedy
przycupnęła na ławce obok mnie, jednak trzymając się na dystans. Nadal się mnie
wstydziła, tak samo jak jakieś kilka dni temu, kiedy zabrałam ją na spacer po
obozie.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wyprzedził mnie szatyn:
- Wiesz, Pandora.. Niektóre osoby, prędzej ominą największe atrakcje,
niż przyznają, że wobec nich się myliły. Ba, że w ogóle się myliły.
Chciałam zgromić go spojrzeniem, ale cholera- zbyt dobrze to
podsumował, żebym była na niego wściekła. Dlatego jedynie mlasnęłam
zdegustowana i wzniosłam oczy do nieba.
W tym chłopaku było coś… było coś co nie pozwalało się na
niego gniewać. Promienny wyszczerz, dołki w polikach, ledwo widoczne zmarszczki
w kącikach oczu… tym uśmiechem rozbrajał nawet mnie.
- To bez sensu - zauważyła Pandy. - Nie łatwiej się przyznać
i iść na te atrakcje? Ja bym wolała.
- Wolisz miecz z cienkim, czy grubym rzemieniem na
rękojeści.
W odpowiedzi usłyszał wyburczane pod nosem:
- Wszystko mi jedno.
- Cudownie.
Christopher najwyraźniej nie mógł stracić humoru. Nie
potrafił. A próbowałam, naprawdę się starałam go zarazić jego brakiem... Odkąd
z uśmiechem oznajmił, że jak nie pegazy to trening, byłam skazana na jego
promienny uśmiech. Obóz pełen zdrajców i sadystów! A najgorsze było to, że
jakkolwiek starałam się być urażona, wyniosła, opanowana i poważna, ten kretyn
mi to utrudniał. Był stanowczo za wesoły, za zabawny i miał zbyt trafne uwagi.
W ogóle czasami był za bardzo, żeby
się na niego gniewać.
- Taka pogoda jest idealna na ćwiczenia wytrzymałościowe.
- Naprawdę? – Pandora zerknęła w górę, jakby chciała sprawdzić,
czy na niebie jest słońce. Owszem było i grzało niemiłosiernie. – Jak dla mnie
to trochę za ciepło, przecież w upale trudniej się robi takie ćwiczenia…
- Oj cicho tam na dole. – Chris cmoknął, udając, że Pandy
nie ma racji. Kiedy ręką przejechał po głowie dziewczyny, jakby chciał jej
nasunąć niewidzialny kaptur na oczy i ją tym samym uciszyć, cała przydługa
grzywka wpadła jej na twarz. – Jest idealna pogoda, jakbyś spięła te włosy to
byś zobaczyła.
- Nie chcę być wytrzymała - zaprotestowałam, kiedy Chris
wybrał ze stojaka przy wejściu, jeden miecz i zważył go w ręku. - Chcę po prostu
przetrwać Turniej i tyle.
Chłopak zaśmiał się chicho, odkładając broń i wybierając
następną. Podrzucił miecz w dłoni, jakby był on z plastiku, a nie z ważącego
chyba tonę spiżu. Nie wyglądał na silnego, raczej jak normalny, bardzo szczupły
nastolatek. Tym bardziej na silną nie wyglądała Pandora. A z doświadczenia
wiedziałam… Wiedziałam, że z nią nie mam zamiaru więcej walczyć. Udawałam, że
nie widzę, jak Chris podaje jej jeden z mieczy, a ona po prostu go trzyma w
górze, co prawda opierając jego czubek o ziemię.
- Czyli chcesz wytrzymać
Turniej - zauważył, obracając głowę tak, żeby rzucić mi ukradkowe spojrzenie.
- Co? Nie… nie łap mnie za słowa…!
- Pandora!
Obróciłam się, żeby spojrzeć, kto stoi na chodniku za moimi
plecami. Moim oczom ukazał się jakiś dzieciak, mógł mieć może dziesięć lat...?
Obozowa koszulka wisiała na nim, była trochę za duża i przetarta, a spodnie do
kolan całe w ziemi. Nie stał daleko, ale też nie na tyle blisko, żebym mogła mu
się dobrze przyjrzeć. Miał ciemne włosy, a przez padające na nie światło nawet
lekko rudawe.
- Pandora! - powtórzył i pomachał ręką nad głową.
Obok niego stała jeszcze mniejsza dziewczynka, która
wyglądała jak typowe dziecko na wakacjach. Również w pomarańczowej koszulce, w
podwiniętych spodniach, a na głowie miała zieloną czapkę. Kto normalny sam z
siebie ubiera czapki…? Cholera, czapki to zmora mojego dzieciństwa (moja mama
uwielbiała mi je wciskać na głowę), a ten berbeć zakłada je na Obozie, gdzie
nie ma rodziców…!
Uniosłam znacząco brwi i przeniosłam spojrzenie na moją małą
towarzyszkę. Ta, minimalnie bardziej czerwona niż przed chwilą rzuciła mi
przelotne spojrzenie, jakby chciała się upewnić, że nie widzę, jak bardzo jest
zawstydzona, po czym odmachała temu chłopakowi.
- Hej. Lucas… Cześć Lil! - zawołała, choć jej cienki głos
trochę się łamał. Widziałam jak zaciska usta, żeby ukryć uśmiech i usilnie
wbija spojrzenie w swoje małe rączki.
Gdzieś za plecami usłyszałam śmiech Christophera, który
udał, że kaszle. Uśmiechnęłam się. Pandy próbowała przy mnie zachować się jak
dorosła. Uznała, że nie wypada jej się cieszyć i śmiać ze swoimi przyjaciółmi,
musi być poważna.
- Idziemy szukać dziewczyny Nicolasa! - zawołała ośmiolatka
na wczasach podskakując i łapiąc tego chłopca za ramię. - Idziesz z nami? No
proszę, chodź! Proooszę!
- Lil - syknął prawie-rudy dzieciak, patrząc na nią karcąco.
- To nie jest dziewczyna Nicka, tłumaczyłem ci!
- Jest. Nie znasz się, bo jesteś chłopakiem. Ja i Pandy
wiemy lepiej. Prawda Pandora?
Uśmiechnęłam się słysząc to. O, moje maleństwo. Za to daruję
jej tę czapkę. Tak trzymać, dziewczyny wiedzą wszystko lepiej. Spojrzałam się
na Pandorę, która z oddaniem bawiła się ramiączkiem od swoich jeansowych
ogrodniczek do kolan i wpatrywała się w dwójkę znajomych.
- Eee… Victoria, ja bym z nimi poszła, dobra? - zapytała i
popatrzyła się na mnie prosząco. Widząc to westchnęłam i uśmiechnęłam się do
niej.
- Cholera, Pandy. Nie jestem twoją matką, ani jakimś
wychowawcą, żebyś mi mówiła co chcesz robić. Powiedz jeszcze, że miałabym ci
zabronić. – Posłałam jej pełne politowania spojrzenie, trącając ją palcem w
nos. Córka Afrodyty uśmiechnęła się szeroko, pokazując dołeczki w obu
policzkach. - Leć. Jak znajdziecie tą całą dziewczynę Nicolasa, to pozdrów ją
ode mnie. „E sfortunato” *ma pecha*.
- Przecież ją znasz - odparła Pandora, odkładając na stojak
miecz, którzy przed chwilą podał jej Chris.
O tak, właśnie o tym mówiłam. Ta przeraźliwie chuda,
ośmioletnia dziewczynka ot tak uniosła miecz i podniosła go jeszcze w górę,
żeby odłożyć na stojak. Nie z wysiłkiem rzucić to ciężkie cholerstwo. Nie. Ja z
mniejszą gracją odkładam zeszyt na stół, niż ona dwieście tysięcy kilo na
stojak!
- Znam? – mruknęłam, z tęsknotą patrząc na dłonie Pandy,
która lewą ręką przesunęła inną broń, żeby zrobić miejsce tej, bo
niebezpiecznie się zachwiała. LEWĄ ręką.
- Lil chodzi o Esmeraldę.
Słysząc to, parsknęłam śmiechem. Trochę histerycznym… bo co
ja więcej mogłabym w tym temacie dodać? Ta kwestia to jedno wielkie Bagno.
Bagno, przez duże „B”.
Pandora pognała przez wejście na arenę, żeby chwilę potem
znaleźć się obok prawie-rudego chłopca, który przybił z nią piątkę, a ta
uśmiechnęła się szeroko i oglądając swoje buty zagarnęła włosy za ucho.
Następnie mała podróżniczka-feministka chwyciła ją za rękę i zaczęła ciągnąć
przed siebie, coś tłumacząc.
- Słodcy są - uznałam, odchylając głowę w bok i patrząc na
Christophera. - Ta dwójka jest urocza, to rodzeństwo?
- Lucas i Lil? - mruknął szatyn, podnosząc wyżej brwi i
zerkając za nimi. - Tak, rodzeństwo zarówno herosowe, jak i normalne. Ich matka
umiała utrzymać przy sobie jednego boga przez kilka lat.
Pokiwałam głową, patrząc jak trójka małych dzieciaków idzie
w stronę zatoki i o czymś rozmawiają. W tym czasie Christopher upuścił jeden z
mieczy, przeklął, schylając się po broń strącił kolejną, znowu przeklął, a na
koniec odkaszlnął, udając, że nic się nie stało.
- Rowllens, musisz wie… - zaczął, chcąc zacząć trening.
- Nie nazywaj mnie „Rowllens” - przerwałam mu, podpierając
się dłońmi o swoje plecy i odchylając w tył na piętach.
Christopher okręcił się i rzucił mi pytające spojrzenie, a
jego brwi powędrowały w górę. Wyglądał na zdziwionego, ale przede wszystkim
tak, jakby wstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem. W dłoni trzymał jeden z
mieczy, ale po chwili ważenia go w dłoni, zrezygnował odłożył broń na stojak.
- Nie? Niby dlaczego?
- Bo nie lubię; nikt tak na mnie nie mówi - przyznałam, ale
wtedy przypomniałam sobie, z kim mam do czynienia. Koleżka Thomasa, no tak… - Okej.
Jeden Thomas. Czyli w sumie nikt na mnie nie mówi po nazwisku.
Słysząc to Christopher wyszczerzył się szeroko i zadowolony
z siebie palnął:
- Thomas może, a ja nie? Chcesz, żebym był zazdrosny?
- Nie, ale…
- Kurde, chyba powinienem się z Mięśniem dogadać.
Spojrzał się na mnie porozumiewawczo, dając do zrozumienia,
że wcale nie ma z tym problemu i nigdy więcej mnie „Rowllens” nie nazwie.
Pokręciłam rozbawiona głową.
- Więc nie nazywaj mnie Rowllens, proszę. Thomas… prosiłam
go kilka razy. - Raz. Jeden raz go o to prosiłam, ale postanowiłam ten fakt
przemilczeć. Na swoją obronę dodałam: - Ale on jest tak głuchy na innych i
uparty. Równie dobrze mogłabym prosić słońce, żeby świeciło w nocy.
- Myślę, że jakbyś pojechała na biegun, to by ci się udało.
- Myślę, że jakbym zleciła tortury na Thomasa, to też by mi
się udało - odparowałam mu, a Christopher się roześmiał, patrząc na mnie z
uznaniem i rozbawieniem.
Jednak zamiast coś dodać, wręczył mi jeden ze spiżowych
mieczy, rękojeścią skierowanym w moim kierunku. Niechętnie, bardzo niechętnie
złapałam za nią, Chris puścił ostrze, a ja ugięłam się od razu. Ostrze
poleciało na kamienną posadzkę, jaka była przy wejściu na arenę. Pociągnęło
mnie w dół, tak że omal nie upadłam na kolana, ale zamiast tego utrzymałam się
pochylona do przodu na prostych nogach.
- Victoria.
Uniosłam głowę z mojego półskłonu. Błagam, nie komentuj
tego…
- Ty udajesz, czy na serio nie umiesz podnieść tych kilku
kilo?
Zgromiłam go spojrzeniem, prostując się, choć broń nadal
opierała się o ziemię. Brawo, właśnie wszystko zepsuł.
- Umiem.
- Nie. Nie umiesz.
Christopher w sumie sam odpowiedział na swoje pytanie i
posłał mi uśmiech, który zwiastował godzinny nabijania się ze mnie. Jednak,
zamiast tego wyjął mi delikatnie miecz z dłoni i odłożył go na bok. Przez
chwilę, zastanawiałam się, czy nie protestować i kłócić się o to, że jednak
udaję, ale stwierdziłam, że wystarczyłoby ponowne wręczenie mi durnego żelaza,
a byłabym na przegranej pozycji.
- To może powinnaś spróbować innej broni?
Uniosłam brwi, bo nie spodziewałam się takiego pytania.
Chris mnie zaskoczył, pozytywnie. Musiałam wyglądać na naprawdę zdumioną, bo
chłopak posłał mi krzywy uśmiech i złapał za łokieć, po czym zaczął ciągnąć do
szopy z innymi bzdurnymi sprzętami do walki.
- Ej – zaprotestowałam, ale dałam się pociągnąć w głąb areny. - Nie, proszę, to będzie kompromitujące!...
- Ej – zaprotestowałam, ale dałam się pociągnąć w głąb areny. - Nie, proszę, to będzie kompromitujące!...
Zatrzymał się, a ja delikatnie wysunęłam się z jego dłoni. Nagle
zrobiło mi się tak wstyd. Nie chciałam, żeby mnie trzymał, patrzył jak na
pierdołę, którą trzeba uratować przed własnym beztalenciem. Chciałam zniknąć, a
nie z nim gdziekolwiek iść.
- Kompromitujące? - powtórzył, patrząc się na mnie tak,
jakbym właśnie powiedziała coś idiotycznego, a go to tylko rozbawiło. - Daj
spokój.
- Mówię na serio. Nie chcę robić z siebie jeszcze większego
pośmiewiska - wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu, po czym zamarłam. Cholera,
po co to mówiłam?
Chris spojrzał się na mnie i przez sekundy, które zdawałyby
się być minutami, podczas których rozważałam ucieczkę, nic nie mówił. A potem jakby się otrząsnął i
najnormalniej, bez współczucia, niedowierzania, rozbawienia, odezwał się:
- Przesadzasz. A łuk?
- Nie masz szans. Próbowałam strzelać.
- Rozumiem, że skutki dyskwalifikują łuk? - Posłał mi
delikatny uśmiech, na który musiałam odpowiedzieć.
- Nawet nie. - Westchnęłam z rezygnacją. Ku własnemu
przerażeniu, właśnie uświadomiłam sobie w jak beznadziejnej sytuacji byłam. - Nie
jestem w stanie porządnie naciągnąć cięciwy, żadna strzała nawet nie doleciała
do tarczy.
- Topór? Sztylet?
- Nie próbowałam. Ale topora pewnie nie podniosę, a na
sztylet nie mam kondycji.
Cholera, dlaczego mu to mówię? Rzuciłam zblazowane spojrzenie jego dłoniom, byleby nie patrzeć
mu w oczy. Poczułam się beznadziejna. Potwornie irytowało mnie to, że nie miałam
w sobie siły, żeby walczyć. Że nie umiałam ani unieść miecza, ani naciągnąć
cięciwy na tyle mocno, żeby trafić w cokolwiek. Ja naprawdę chciałam umieć
walczyć. Z mieczem nie szło mi już najgorzej, pod warunkiem, że trzymałam go
oburącz. Jednak… Wiedziałam, że to dlatego, że wszyscy obozowicze się tego
nauczyli, ale tak bardzo im zazdrościłam, że oni już to wszystko potrafią.
Pandora, mała Pandy, potrafiła podnieść bez wysiłku miecz, a ja nie byłam w
stanie go utrzymać w rękach!
- Nie ma ludzi idealnych.
Podniosłam głowę z cynicznym uśmieszkiem na ustach. Dlaczego
on mnie nie tyle co pociesza, co motywuje? Zaśmiałam się cicho, próbując
przywołać dobry humor i nie rozczulać się nad sobą. Bo jaki to miało sens; nie
miało.
- Niby nie ma ideałów, a patrz, jednak jestem - odezwało się
moje narcystyczne oblicze.
I po raz któryś, Chris mnie zaskoczył, bo po pierwsze
odgadł, że chcę zmienić temat i nadal się przejmuję, a po drugie powiedział to
na głos.
- Chryste, Victoria, nie martw się. - Poczułam na chwilę
jego ciepłą dłoń na plecach, kiedy pchnął mnie delikatnie, kierując się w
stronę szopy na inną broń. - Nie wierzę, że jesteś beznadziejna ze wszystkiego,
coś musi ci przecież wychodzić.
Wzięłam do ręki coś, co wyglądało jak przerośnięta
wykałaczka.
- Dobra. - Christopher odsunął się ode mnie, sam w dłoni
trzymał taki sam kawałek drewna, którym machnął w moją stronę. - Wiesz, co to?
- Patyk z kawałkiem metalu na górze - mruknęłam, rzucając mu
zirytowane spojrzenie. Wiedziałam, że sobie ze mnie żartuje, odkąd przyznał
się, że Jenny wygadała chyba każdemu na Obozie, jak to pomyliłam na jej
zajęciach (czytaj: zajęciach Norberta) łuk z siekierą. Nie pytajcie, dlaczego
to wtedy powiedziałam, sama się dziwię, skąd takie słowa w moich ustach. Byłam
śpiąca i tyle.
- Doskonale. - Wyszczerzył się bezczelnie. Zmarszczyłam nos,
przedrzeźniając go. - To teraz chwyć ją, tak jak ja.
I mówiąc to, podrzucił drzewiec włóczni w górę, zręcznie
chwytając go przy swojej głowie, nad ramieniem. Zrobiłam to samo, co dało
jedynie efekt, jak w słabych filmach komediowych- włócznia poszybowała w
powietrze, a następnie upadła ostrzem ku ziemi, metr obok mnie. Opadając, drugi
koniec poleciał na mnie, ale zasłoniłam się obiema rękoma.
Chris zaczął się śmiać, a ja wnerwiona kopnęłam wykałaczkę.
- To bez sensu! Nie jestem kung-fu wojownikiem, by walczyć
na kijki! - wytknęłam mu, podnosząc włócznię z ziemi.
- Vicky, jakie kijki, to…
- Jak nie? Czuję się jak ten panda z nadwagą! - przerwałam
mu i kilka razy okręciłam ten śmieszny patyk wokół dłoni, potem niezgrabnie
przerzucając go sobie za plecami, w komicznej parodii japońskich sztuk walki.
Przestałam, głównie dlatego, że włócznia walnęła mnie w
policzek i wypadła z rąk, ale wyprostowałam się zadowolona z siebie. Co ja
gadam, jaka zadowolona z siebie? Byłam wściekła i bliska płaczu, że nic mi nie
wychodziło! Miałam ochotę zdzielić tym patykiem każdego, kto stanąłby mi na
drodze, a przy tym płakać nad swoim losem.
Christopher patrzył na mnie z niedowierzaniem, a potem
wybuchnął głośnym śmiechem.
- Masz rację. To beznadziejny pomysł – zgodził się,
odrzucając swój egzemplarz cholernie-niebezpiecznego-kijka na bok, obok sterty
innych militariów, które pół godziny temu, przytachaliśmy tutaj z tej szopy.
Głównie on. Ja...eeee… Dama nie powinna się przemęczać.
Włócznia z głuchym brzdękiem dołączyła do innych
przedmiotów. Miecz samurajski, lekko wygięty, szerszy od zwykłych i bardzo
cienki, ale niestety zbyt niezgrabny w moich rękach. Szpada, która dla odmiany
wydawała byś się igłą. Z nią szło mi całkiem dobrze, była lekka. Minusem było
to, że wyginała się niemiłosiernie przy każdym ruchu i nie umiałam tak nią
balansować, żeby trafić w wyznaczony cel. Christopher, kiedy przyszła kolej na
mosiężny topór, po prostu spojrzał się na niego, potem na mnie i odrzucił go na
stertę pod tytułem: „Vicky tego nie powinna więcej mieć w rękach”.
- Cholera, a po co mam się tego uczyć! Nie możecie choć
udawać normalnych ludzi i na tym waszym super tajnym porąbanym obozie znaleźć
sobie inne zajęcia, niż ćwiczenia jak się mordować? – zawołałam, ostentacyjnie
wyrzucając ręce w górę. – Po cholerę to…
- Jak to, na wypadek jakiejś misji, wojny – odparł Chris,
jakby to było oczywiste. Dałam mu pięć sekund, patrząc na niego z politowaniem,
żeby się roześmiał i powiedział, że żartuje. Jednak nie zrobił tego, więc uniosłam
brwi wyżej.
- Wojny? Serio? To ten Obóz to jeszcze jakaś tajna siedziba
FBI gdzie trenują prywatnych ninja?
- Nie, nie o taką wojnę chodzi. Tak na logikę: skoro są
bogowie z mitologii, tak? – Pokiwałam głową, nadal patrząc się na niego z litością.
– Właśnie. To są też potwory, źli bogowie, ta cała szemrana śmietanka
towarzyska.
Mam nadzieję, że mój wzrok jasno przekazał, że doskonale wiem, że robi sobie ze mnie jaja i w nic mu nie wierzę.
Mam nadzieję, że mój wzrok jasno przekazał, że doskonale wiem, że robi sobie ze mnie jaja i w nic mu nie wierzę.
- Mówię prawdę. Wiesz, ktoś musi bronić świata przed
strasznymi potworami, nie? – dodał, po czym roześmiał się szczerze.
- Yhym, jasne. Wiesz, na te potwory mogę jeszcze przymknąć
oko. Ale one gdzieś tam sobie istnieją, załóżmy.
Ale że wojna…?
- Nie wierzysz mi? – zapytał, nie przestając się uśmiechać.
Pokręciłam głową. – Twoja strata, żebyś nie była potem zaskoczona jak jakiś
świrnięty wróg będzie chciał zawładnąć światem, a tobie wręczą miecz, wrzucą na
pegaza i każą ratować wszechświat.
Cholera, bosko. Mówiłam już, że znalazłam wymarzone wakacje?
Nie, nie palmy, lazurowa woda w oceanie, przystojni ratownicy, darmowe drinki i
takie tam. No co wy, gdzie tam. Ja trafiłam do ośrodka szkoleniowego rekrutów.
Uważaj Christopher, bo ci uwierzę!
Jednak postanowiłam odpuścić, nie doczekawszy się sensownej odpowiedzi na pytanie „po cholerę mam uczyć się walczyć”.
Jednak postanowiłam odpuścić, nie doczekawszy się sensownej odpowiedzi na pytanie „po cholerę mam uczyć się walczyć”.
Christopher teraz sięgnął na murek, oddzielający trybuny od
piasku areny, gdzie czekały kolejne przedmioty, z którymi być może mogłoby mi się udać.
- Okej - powiedział, kiedy obrócił się w moją stronę. -
Umiesz trafnie strzelać? Masz cela?
Podeszłam bliżej, stając tuż obok niego i niepewnie zerkając
na prawdziwy pistolet, który trzymał w rękach i dziwnie nim pstrykał, co chyba
oznaczało, że go przeładowywał, albo sprawdzał magazynek…? Oj nie wiem, jestem
dziewczyną, nie rozróżniam tych nazw. Jakby mi powiedział, co konkretnie mam
zrobić, może i bym to zrobiła, ale z nazwaniem tych czynności, było gorzej.
Zostańmy przy wersji, że nim dziwnie pstrykał, trzaskając różnymi częściami
broni o siebie nawzajem.
- Mam - przytaknęłam, ale podniosłam wzrok, patrząc mu w
prosto w oczy, które były szare, bardzo jasne. - Jednak nie uważam, że to dobry
pomysł, dawanie mi takiego rodzaju broni do ręki.
- Niby czemu?
- Broń ze średniowiecza, jest o wiele mniej niebezpieczna,
niż dalekosiężny pistolet, który jest banalny w obsłudze.
Chris nie przestając się uśmiechać, uniósł brwi i podał mi
krótki, czarny pistolet, do ręki. Nie miałam pojęcia, jakiego rodzaju, kalibru,
jakiej firmy, ani jaką miała nazwa ta broń. Jedyne co przychodziło mi na myśl
jak ją widziałam, to że podobne pistolety ma większość agentów na wszystkich
szpiegowskich filmach. Był wielkości mojej stopy, może trochę mniejszy.
- Banalny w obsłudze? - Dostrzegłam chytry uśmiech, czający
się na jego twarzy. Usilnie starałam się nie wyglądać na zadowoloną z siebie,
bo wiedziałam coś, czego on nie mógł się nawet domyślać.
- Założymy się, że strzelę z niego do tamtej tarczy? -
zagadnęłam niewinnie. On mógł co najwyżej pomyśleć, że podpuścił mnie i moje
ambicje. - Zakład o… Jak wygrasz, anuluję ci wszystkie przysługi jakie wygrałam
w kartach. Jak ty wygrasz: wiszę ci przysługę.
- No dobrze. - Błysk w oku sprawił, że bez zawahania
uścisnął mi rękę. - Spróbuj nim strzelić.
- Dobrze - powiedziałam, próbując się nie uśmiechać, oraz,
żeby moje ruchy wyglądały sprawnie i poprawnie, a nie jakbym siłą próbowała
rozwalić ten biedny pistolet.
Bo, musicie wiedzieć, że umiałam strzelić. Ba, umiałam nawet
sprawdzić, czy ten oszust dał mi naboje, żebym mogła w ogóle strzelić.
Miałam kilkakrotnie na letnich obozach do czynienia z
strzelbami na paintball’u albo na strzelnicy. Umiałam się tym akurat obsłużyć.
Szczególnie, że instruktor od tych atrakcji był moim ulubieńcem. Cały czas się
na mnie darł, że jak nie przestanę celować w „cholerne kury za płotem, a tym
bardziej w właściciela ośrodka, to zastąpię tarcze, a to on będzie strzelać”.
Bądź co bądź, ten uroczy człowiek, pół godziny później nauczył mnie całej
obsługi jednego z pistoletów. I nawet się odwrócił, kiedy polowałam na tą
kwokę, co rano mnie budziła gdakaniem.
- Powodzenia - zaśmiał się Chris, krzyżując ręce i patrząc
się na mnie z pobłażliwym uśmieszkiem. - Strzelaj w tamtą tarczę.
Z przygryzioną dolną wargą, rozkręciłam coś (mówiłam- nie umiem fachowych nazw), żeby zobaczyć, ile naboi
jest w środku. Tak jak myślałam- nie było ani jednej. Z triumfem ustawiłam
pistolet tak, żeby Chris zobaczył pusty magazynek.
- Strzeliłabym, ale nie ma naboi. Poza tym, jeżeli od
wystrzału miała mnie powstrzymać to, że pistolet był zabezpieczony, to
gratuluję pomysłowości i wiary we mnie - dodałam, składając broń na nowo i z
gracją, wyciągniętym palcem wskazującym odbezpieczyłam maszynerię, a
towarzyszyło mi głuche kliknięcie.
Chris przestał się uśmiechać, wziął ode mnie broń z lekko
zdumioną miną, po czym sprawdził, czy nic nie rozwaliłam przy okazji. A ja
byłam z siebie bardzo zadowolona. Wreszcie coś mi wyszło, a nie po raz kolejny
okazałam się totalną fajtłapą i ciamajdą, która jedyne co umie, to się kłócić i
mądrzyć.
- No nieźle, znasz się na tym.
- I wygrałabym zakład, jakby był naładowany.
- Oj kochana, nie rozpędzaj się. - Wyszczerzył się, ja z
resztą też, słysząc to określenie i z politowaniem pokręciłam głową. - Nie
strzeliłaś.
- A że nie był naładowany, strzelić nie mogłam, więc: tak,
umiałam strzelić. Umiałam sprawdzić, czy to możliwe. W to właśnie wątpiłeś,
prawda?
- Jeszcze raz… To czemu nie strzeliłaś? – zapytał, bawiąc
się bronią w ręku i nie patrząc na mnie.
- Bo nie ma nabojów.
Już miałam coś dodać, kiedy szatyn uniósł rękę i strzelił w
tarczę do łuków. Strzelił.
Odruchowo mrugnęłam, napinając ramiona, a kiedy spojrzałam w
słomiany okrąg, w nowej, białej tarczy, która jeszcze przed chwilą nie była
podziurawiona od strzał, widniała mała dziura, zaledwie kilka centymetrów od
czarnego, centralnego kółka.
- Co mówiłaś…? Że dlaczego nie strzeliłaś…? - Posłał mi
niewinny uśmiech, udając, że naprawdę nie dosłyszał.
Spojrzałam się na niego, a on podał mi pistolet. Ścisnęłam
go w dłoni, zirytowana, że wyłożyłam się nawet na tym.
- Może był przeładowany, co Victoria?
Niemal poczułam się jak w szkole, kiedy nawet jak się raz
postarałam i wyuczyłam do jednego z testów, to i tak porobiłam głupie błędy. Efektem
była nic nie warta ocena, którą umiałabym dostać nawet, jakbym nie tknęła
podręcznika. W takich momentach, na ogół obiecywałam sobie, że nigdy więcej nie
będę się przykładać, bo to jest niekorzystne.
Ledwo się powstrzymałam, żeby nie rzucić tym cholerstwem o
ziemię. Naprawdę, marzyłam o tym, żeby się rozpłakać i wydrzeć się każdemu, że
jestem beztalenciem.
Przypomniałam sobie, jak bardzo jestem śpiąca, jak bardzo
jestem zła na Amy, jak bardzo mam dosyć niektórych osób, że wszystkie te emocje
podeszły mi do gardła. Już miałam zacząć się kłócić i opieprzyć go o byle co,
kiedy Christopher odchrząknął, zmuszając mnie, żebym na niego spojrzała.
- Nie martw się, gdyby to był normalny pistolet, miałabyś
całkowitą rację - oznajmił, a ja zmarszczyłam brwi zdumiona. Był ode mnie wyższy,
musiałam zadzierać głowę lekko w górę. - No tak, zobacz.
Christopher podniósł moją dłoń za nadgarstek w górę i nie
zabierając mi broni, otworzył ją, pokazując pustą komorę, w której nie było ani
jednego naboju.
- Widzisz? - zapytał spokojnie, jakby mu nie przeszkadzało,
że znowu czegoś nie umiem. Raczej, jakby nic się nie stało i znowu chciał mi
udowodnić, że wygrał zakład. - Żadnego naboju; wtedy też nie było. A tak na
marginesie, nie mogłabyś rozłożyć pistoletu i sprawdzić magazynku, jakby był
przeładowany.
- Czyli był przeładowany czy nie? - Nie bardzo widziałam, o
czym do mnie mówił.
- Nie był. Tak samo, jak miałaś rację, że nie ma żadnego
pocisku.
- Ha! Chwila… - Moje oczy mimowolnie powędrowały w
ćwiczeniową tarczę do strzelania z łuków i na powrót się zirytowałam, że robi
ze mnie idiotkę. - Czyli jakim cudem jednak wystrzeliłeś?
- Takim samym cudem, jak to, że stoisz w obozie, pełnym
nimf, satyrów i z dyrektorem, który ma koński zad. I nie chodzi o Dionizosa.
No tak, to pytanie było odpowiedzią na wszystko. Punkt dla
niego. Musiałam się uśmiechnąć i prychnąć rozbawiona.
Chłopak uśmiechał się delikatnie, stał bokiem do słońca,
przez to jedna ze stron jego twarzy, była cała w cieniach, które uwydatniały
wystające kości policzkowe i mocno zarysowaną linię szczęki. Był przystojny,
musiałam się sama przed sobą do tego przyznać.
- Ten pistolet jest też dość specyficzny. Zawsze możesz nim
strzelić, pod warunkiem, że co jakieś osiem dni wymienisz mu jedną wkładkę.
Strzela zarówno spiżem, który zabija potwory, jak i zwykłym metalem, jeżeli
walczysz z ludźmi. Nie pytaj się jak, tak po prostu jest.
- Nie cierpię tej waszej „magii” - skłamałam ze sceptycznym
uśmieszkiem. - Jakbym nie lubiła tego miejsca, zgłosiłabym was przynajmniej do sanepidu.
- Uwierz, Chejron zgłasza mój pokój do sanepidu i mają go
gdzieś od jakiś pięciu lat – żachnął się, po czym skrzyżował ręce na piersi. –
Dlaczego wcześniej nie mówiłaś, że umiesz strzelać z pistoletu?
- Bo to taki trochę antyczny obóz? Wszyscy latali z
mieczami, dzidami, tarczami i takimi trochę starożytnymi rekwizytami? – zasugerowałam,
a Chris przechylił głowę i uniósł brwi, jakby chciał mi przyznać rację. – Nie
macie tu wi-fi, skąd miałam wiedzieć, że macie pistolety.
Przez następną godzinę, okazało się, że pistolet i noże, to
jedyne rodzaje walki, które wychodziły mi całkiem dobrze. Strzelanie było w
porządku, jeżeli mogłam się o coś podeprzeć i mieć chwilę namysłu. Jednak,
kiedy Chris zarządził, że mam odejść od murku, strzelać bez podpórki i od razu
gdy da znak… pojawiły się komplikacje. Tarcza do łuków, wyglądała jak sitko,
ale odkąd musiałam sama utrzymywać w powietrzu pistolet, coraz więcej strzałów
przelatywało bokiem, albo trafiało zbyt daleko celu. Ale to była wina
uginających się ramion i przymusu strzelania szybko, bez wycelowania.
Samo rzucanie nożami, nie było najgorsze. Trafiałam nimi tam
gdzie chciałam, jednak nie koniecznie ostrzem. Drobny szczegół. Po dwudziestu
rzutach, w tarczy pozostało może pięć z nich, kiedy pozostałe leżały pod.
Trafiłam nie-ostrzem i się odbiły.
Skończyło się na tym, że ja nadal nie umiałam walczyć, choć
przynajmniej szło mi znacznie lepiej, niż z mieczem. Normalnie, uznano by to za
małe osiągnięcie, jednak w moim wypadku, nawet Chris był z siebie zadowolony.
Dlatego pod koniec treningu, kiedy wyczerpana umierałam pod
murkiem, Chris usiadł obok mnie i trącając ramieniem oznajmił:
- Nie rozumiem, dlaczego tak marudziłaś. Idzie ci całkiem
nieźle.
- Mówisz tak, bo jest ci mnie szkoda.
- Mówię tak, bo tak uważam.
- A nie dlatego, że chcę to usłyszeć? - Moje brwi
powędrowały w górę, tak jak kąciki ust.
- A działa? - zapytał Chris, szczerząc się szeroko.
Uśmiechnęłam się do niego, ale nic nie odpowiedziałam.
Christopher przez chwilę nic nie mówił, jakby próbował
przewiercić mnie wzrokiem na wylot, odgadnąć, o czym myślę. Starałam się na
niego nie patrzeć, udając, że jestem zbyt zajęta okręcaniem na palcu jednej ze
swoich bransoletek. Jednak kiedy uniosłam głowę, żeby na niego spojrzeć i
odruchowo zmarszczyłam brwi, mówiąc „No co?”.
- Wszystko w porządku? - zapytał, ale nie zabrzmiało to jak
przesłodzone pytanie, pełne troski i współczucia. Raczej, jakby stary znajomy
zapytał się, czy nic mi nie jest, kiedy z gracją spadnę ze schodów. Albo, w
deszczowy poranek przypomniał, że od dziś miałam zacząć biegać…
- Tak, choć boli mnie prawe ramię od tego jednego rzutu…
- Ale ja się pytam czy wszystko w porządku.
Wyprostowałam się, nadal ściągając brwi i przekręciłam głowę
w bok. Ten tylko odchylił się do tyłu, opierając ręce na kolanach i splatając
dłonie pomiędzy, choć kiedy mówił, gestykulował nimi lekko.
- W porządku, bo… bo myślisz, że jestem załamana, że nic mi
nie wychodzi? - spytałam, nie bardzo rozumiejąc skąd ta nagła…troska? - To znaczy,
już mi idzie lepiej, cholera, nie żebym kiedyś uważała, że….
- Chodzi mi o wczoraj – przerwał mi. Mimo to uśmiechnął się
na jedną stronę, słysząc moje wykręcanie, czym przekazał mi bezgłośne „Ta,
tłumacz się. Ja wiem swoje”. - Kiedy
sobie poszłaś, nie wyglądałaś na taką, z którą wszystko jest w porządku.
Cholera, muszę o tym gadać?
- To przez Thomasa. Zapytaj się go. Ilekroć się widzimy,
zawsze psuje mi humor.
- Z tego co wiem, nie tobie jednej. To jak?
Jak? Nie no, świetnie. Wczoraj było bombowo! Skołowana
myślą, że jestem wyrodną córką, powinni mnie spalić na stosie za mój stosunek i
egoizm wobec własnej matki, wróciłam sobie w podskokach do domku Hermesa. A
tam? Tam to raj! Na wejściu dopadł mnie Johnny, prosząc, żebym poszła po Amy,
która cały dzień przesiedziała obrażona na mnie nad jeziorem z jakimiś ludźmi.
A jak zabrał ją na siatkówkę, to omal go nie zabiła, z resztą tak jak
wszystkich innych graczy. I że niby ja miałam tam pójść i jeszcze ją
przepraszać, że jestem taka beznadziejna? Nie, mój narcyzm na to nie pozwolił. Wolałam zostać w domku i pogadać z Es,
która dla odmiany miała humor… dobry, muszę jej to przyznać. Ona poprawiła mi mój humor ponieważ potwornie miło było
zobaczyć, że już nie jest tak załamana jak wieczór wcześniej. Od tamtego czasu
się nie widziałyśmy, ale wczoraj w nocy spędziłyśmy mnóstwo czasu, podczas
którego Esmeralda opieprzyła mnie, że jestem opryskliwa przez własny ból dupy,
o którym nawet nie chcę z nią rozmawiać. A ja odetchnęłam, że ta wyszła z
dołka, jednak starałam się ignorować fakt, że ręce jej się nerwowo trzęsły, a
kiedy pojawił się Nicolas… Musiałam kazać jej ze mną rozmawiać na dosłownie
każdy temat, byleby nie pozwolić jej na chwilę przerwy na myślenie. Choć obawiałam
się, że w jej przypadku to nie miało szans wyjść…
Tak, u mnie układało się bajkowo, pogadajmy o tym. Ja, która
nie zwierzam się ze swoich problemom nawet cholernym pluszakom, poduszkom,
lustrom, najlepszym przyjaciółkom… po prostu nigdy i nikomu się nie
zwierzam, zaraz się rozkleję i zacznę wyrzucać z siebie swoje problemy przed
Christopherem…? Yhym. Lecę pędzę!
- Słuchaj - zaczęłam, po czym urwałam. Przecież nie powiem
mu bezceremonialnie i z uśmiechem „spierdalaj”. - Nie odbierz tego źle, ale…
nie mam zamiaru ci się tłumaczyć, zwierzać, opowiadać o sobie ani nic z tych
cholernych, terapeutycznych bzdur.
- I bardzo dobrze, bo ja nie mam zamiaru tego słuchać -
odrzekł natychmiast, jakby to było oczywiste. - Pytam się tylko, czy już w
porządku. Odpowiedzi są cztery.
Słysząc jego słowa, poczułam się zła na samą siebie, że
zwątpiłam w jego idealność.
- Cztery?
Odetchnęłam z ulgą i znacznie spokojniej opuściłam ramiona w
dół. Jedną ręką przeczesałam włosy, uśmiechając się przy tym. Czułam, że
wyglądam już łagodniej, a nie jak igła, która zaraz zacznie kuć wszystko i
wszystkich naokoło. Spojrzałam na jego beztroski, delikatny uśmiech.
- Tak, cztery - potaknął po czym uniósł dłoń i zaczął
prostować palce przy wyliczaniu ich. -Tak. Nie. Średnio. Spierdalaj Chris.
Wybuchłam głośnym śmiechem, na co chłopak też się uśmiechnął
i z satysfakcją odchylił się do tyłu.
- Zaskakująco dużo osób używa tej ostatniej.
- Dziwisz się, skoro zgrywasz cholernego terapeutę? -
zaśmiałam się, przechylając się w bok i trącając go ramieniem. - A moja
odpowiedź to: średnio.
- Mogło być gorzej - zauważył tylko, a ja miałam ochotę go
wyściskać, że nie dopytuje się o więcej.
Ja się nie wtrącam w życie i problemy innych, niech inni
trzymają się z dala od moich spraw. Jak na razie niewiele osób przestrzegało
tej zasady i byłam naprawdę zadowolona, że Christopher zaliczył się do tego
grona.
- No, to skoro Pandora postanowiła od nas uciec, to co? Dasz
się zaprowadzić do Charlesa, Oscara i Thomasa, czy będziesz drzeć się tak samo,
jak wtedy gdy szliśmy na pegazy i tutaj?
- Sugerujesz, że powinnam?
- Charles, Oscar co to jest?! Podnosić tyłki, macie
cudownego gościa!
Słysząc to uśmiechnęłam się szeroko do Chrisa, który tylko
mrugnął porozumiewawczo i przytrzymał mi drzwi. No, to jest to- tak powinni
mnie traktować wszyscy.
- O, i patrzcie. Jeszcze Victoria przyszła - dodał ciszej,
bezpośrednio do mnie. Wyszczerzył się, kiedy zgromiłam go spojrzeniem.
- Za dużo czasu spędza z Thomasem - usłyszałam z głębi
pokoju. Nie były to słowa skierowane do mnie, raczej ten ktoś zwracał się do innej osoby w pomieszczeniu. - Zaraził się brakiem skromności.
Minęłam Christophera i znalazłam się w całkiem przytulnym
miejscu, zwanym domkiem numer jeden; domkiem Zeusa. Najbardziej
majestatycznym z domków, przynajmniej z zewnątrz. Choć nigdy tu nie byłam i nie
rozmawiałam z jego lokatorem, widziałam, że mieszka tu jedyny syn boga piorunów
i kilka razy dziennie widywałam, jak wchodzą i wychodzą do niego Oscar,
Christopher, Thomas i gospodarz- Charles. Nie wiem dlaczego, ale ten domek
wydawał mi się zawsze niedostępny, zakazany, jakby ktoś dawno ustanowił zasadę,
że zwykli ludzie wstępu tu nie mają; jakby przyczepiona była do niego tabliczka
„teren prywatny”.
Pomieszczenie było przestronne, przejrzyste przez osiem
wysokich okien i kiedyś prawdopodobnie eleganckie. KIEDYŚ. Trzy okna nie miały żadnych
firanek, jedno zaciągniętą żaluzję, dwa miały firanki w biało niebieskie paski,
nad jednym ktoś założył na karnisz pomarańczową bluzkę „Obóz Herosów”, a
ostatnie zasłonięte było wydrukowanym plakatem ze zdjęciem portretowym
Chejrona. Białe ściany pozaklejane były plakatami, zdjęciami, jakimiś
zapisanymi kartkami. Na jednej z nich dostrzegłam rysunek patyczaka, którego
razi piorun i podpis „Charles, syn pioruna”. Cóż, gdyby tu sprzątnąć pokój być
może wyglądałby jak pusta świątynia Zeusa (po podobno kiedyś tak wyglądał),
lecz teraz efekt ten psuł fioletowy obrus w kwiatki na plastikowym stole, pięć
różnych krzeseł przy nim, pięć łóżek pod jedną ze ścian, a na każdej inny zestaw
pościeli i kosz na śmieci, ale nie malutkie wiaderko, tylko taki wielki
podłużny prostokąt, jaki stoi w ogródku.
Było tu czyściej niż u nas (jednak dzieci Hermesa trudno przebić),
ale w środku domek Zeusa w niczym nie przypominał mojego wyobrażenia o nim.
Na jednym z łóżek, z pościelą w krowy, siedział brunet z
niezbyt długimi włosami, a na ziemi Oscar (mój przyszły facet, przysięgam!),
który nawet się na mnie nie spojrzał na wejściu (to się zmieni; też
przysięgam). Syn Hadesa siedział pod ścianą, w mniejszej wnęce tego ogromnego
pomieszczenia, na stercie koców i starych opakowań po chipsach. Niewzruszony
grał na jakieś konsoli, wpatrując się w ogromny ekran telewizora.
Dziwnie było tu wejść. Mijałam ten budynek kilka razy i za
każdym razem słychać było ze środka jakieś głosy, muzykę, raz nawet byłam
pewna, że widziałam krowę przez okno- no, widać było, że tu się dużo dzieje.
Cały obóz wiedział, że tu urzędują Thomas, Charles, Oscar i Christopher. Siłą
rzeczy, więc i ja. Dlatego, gdy weszłam do domku poczułam się jak w czyimś
innym świecie.
Gospodarz widząc, a raczej słysząc Chrisa, podniósł się z
łóżka i symbolicznie rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał mnie powitać i
pokazać ten dom, po czym wetknął je sobie do kieszeni bluzy. Omal nie
parsknęłam śmiechem, kiedy odkryłam, że to jest ta bluza, z jego zdjęciem. Dokładnie ją miał na sobie, kiedy
pierwszy raz ich widziałam, w wieczór gdy wepchnęłam siebie i Es do Turnieju.
- Witam, choć my się
znamy.
Charles uśmiechnął się szeroko. Miał krzywy uśmiech,
zauważyłam, jednak to nie odbierało mu niczego: był całkiem-całkiem, choć jak
dla mnie zbyt dobrze zbudowany. Ta, pewnie inne dziewczyny zemdlałyby na jego
widok, ale ja po prostu wolałam chudych i smukłych facetów. A on był umięśniony
i postawny, miał lekko kwadratową szczękę, grube brwi i trochę orli nos. Był ode
mnie wyższy, pewnie miał coś w okolicach metra osiemdziesięciu. A przynajmniej
chciałby mieć.
- No tak, ty też bierzesz udział w Turnieju - udałam, że
sobie przypominam, choć doskonale go pamiętałam. Głupio mi byłoby oznajmić
„siema, wiem, ty jesteś Charles, doskonale wiem”. Wyszłabym na jakiegoś cichego
stalkera, czy coś.
- Dokładnie - potknął, uśmiechając się czarująco. - Ale miło
mi poznać mniej oficjalnie.
- Powiedział nastolatek uśmiechając się promiennie i prawie
nie całując mi ręki na powitanie. Jeszcze brakuje, żebyś zapytał czy pomóc mi
zdjąć płaszczyk, gdybym takowy miała - skwitowałam sceptycznie i dla
podkreślenia braku oficjalności dodałam z politowaniem: - Cała przyjemność po
mojej stronie, panie...?
- Clooney, panienko…?
- Streep, panie Clooney.
- Strikte
poprawnie byłoby ‘paniczu’, panienko Streep.
O cholera, już go lubię. Charles patrzył się na mnie
rozbawiony, a w jego postawie nie było widać za grosz skrępowania. Wyciągnął
rękę z bluzy, żeby podrapać się po klatce piersiowej. Śmiesznie to wyglądało,
bo przez swoje zdjęcie na bluzie, wyszło tak, jakby drapał swoją podobiznę w
czoło. A potem posłał mi równie zawadiackie spojrzenie, jakie zostało uchwycone
na zdjęciu i dodał:
- I ja serio mam na nazwisko Clooney. I wiem, że ty
Rowllens. Poza tym, jesteś za ładna, żeby mieć geny Streep – ocenił, puszczając
mi oczko. – Ale taka Jolie…?
Wybuchłam szczerym śmiechem, a Charles uśmiechnął się,
całkiem zadowolony z siebie.
- Charles, chamie, nie podrywaj jej w tak tandetny sposób -
walnął Chris, po czym spojrzał się na mnie z politowaniem. - A ty, nie dawaj mu
się podrywać w tak tandetny sposób.
- Nie podrywam - zaprzeczył Charles. - A jak nawet, to w
takim samym stopniu jak ona.
- No właśnie - przyznałam mu solidarnie rację. - On też daje
się podrywać, w takim samym stopniu jak ja. I swoją drogą, ta bluza jest
genialna.
- Też ją lubię - wtrącił Oscar z głębi pokoju. – Tylko
zmieniłbym nadruk.
Charles prychnął rozbawiony, obracając się, żeby spojrzeć na
Oscara.
- Dzięki stary. Szkoda, że mówisz to dopiero teraz, bo
zamówiłem ci taką samą na urodziny.
- Mam urodziny w listopadzie – zbył go blondyn, nie
odrywając wzroku od ekranu. – Zdążysz anulować i kupić coś fajniejszego. O ile
w tym roku jednak kupisz.
Widząc uśmiech Charlesa, który próbował powstrzymać, doszłam
do wniosku, że ten koleś jest całkiem normalny. Naprawdę, nie wyglądał na
takiego. Raczej na dupka, przekonanego, że jest milion razy lepszy ode mnie,
który będzie wobec mnie pobłażliwy i cyniczny. Atu proszę, niespodzianka- rozmawialiśmy
jak starzy znajomi. Zyskał w moich oczach, nawet bardzo.
Chris w tym czasie położył mi dłoń na ramieniu i wepchnął głębiej
do domku. Kiedy znalazł się bliżej Oscara, wskazał na niego, a jego twarz
rozciągnął ten słodki uśmiech, przez który nie byłabym wstanie mu niczego
odmówić.
- A to nasza maskotka, jedyny i niepowtarzalny w świecie, Oscar.
Jedyny i niepowtarzalny w świecie Oscar nawet nie mrugnął,
nie wywrócił oczyma, nie westchnął, nie pokazał, że usłyszał kompromitujący
komentarz.
- Chris, zaskoczę cię. Ja też ją znam, a ona mnie - zauważył
blondyn, marszcząc brwi jakby próbował coś sobie przypomnieć. – Hmmm, pomyślmy
dlaczego... Może dlatego, że ja też
biorę udział w Turnieju?
Kiedy się nachyliłam zauważyłam, że właśnie rozwalił ośmiu
przeciwników, nawet się nie wykrzywiając czy przechylając. Wyglądał tak jakby
grał w Simsy , a nie coś co
przypominało apokalipsę żywych umarlaków.
- Właśnie, poznaliśmy się już wcześniej -
przyznałam.
Oscar mruknął cos co mogłoby być cichym "racja" jak
i "spadaj".
Echee… ymm, no… ten. Nad tą wzajemną miłością trzeba będzie
jeszcze popracować.
Naprawdę, żałujcie, że nie widzicie jak te blond włosy
wpadały mu do oczu, cholera, powinnam siedzieć obok i je poprawiać cały dzień. Oscar
zajmował miejsce na podłodze pod ścianą, oparty plecami o stertę szarych
poduszek. Na ziemi walały się koce i jakeś kołdra, która zwinięta pełniła rolę
siedzenia dla graczy. Chłopak miał na sobie szary t-shirt i czarne porwane
spodnie, ale nie porwane tak „modnie”. O nie, te oscarowe miały rozdarcie
wzdłuż łyki, wyrwany spory kawałek materiału na wysokości kolana i kilkanaście
dziur na drugiej nogawce, jakby przechodził przez krzaki o wyjątkowo ostrych i
twardych kolach. Wyglądał jak bezdomny kloszard. Ta… Ale JAKI przystojny
kloszard! Cholera, jemu pasowałby nawet kostium banana ludożercy.
Chwilę potem zostałam posadzona na łóżku (z kołdrą z
Supermenem), dostałam puszkę coli, a Charles zatroszczył się o to, żebym nie
musiała się nudzić. Był mistrzem w prowadzeniu gadki-szmatki, w wyciąganiu informacji i sprawianiu, że czułam się
jakbym znała go od lat i nie miała przed nim sekretów. Cholera, może mnie tego
nauczyć?
- O stara… i niby to wszystko niechcący? - zaśmiał się,
kiedy wymsknęła mi się pięciominutowa opowieść o tym, jak skończyła się moja
edukacja. Naprawdę, tylko wymsknęła! - Kurde, a ja myślałem, że spalenie kuchni
jest wartym uwagi czynem.
- Spaliłeś kuchnię? - jęknęłam śmiejąc się. - Na serio?
- Tak, ale teraz szkoda gadać - machnął ręką. - Po prostu
kiedyś postanowiłem zostać kucharzem. Ale teraz… kuchnia to nic przy szkole!
- Nie całej. Podobno remontują tylko jedne skrzydło.
Zaśmiałam się szczerze, zadowolona, że nie tylko ja mam
problemy z moimi zdolnościami. Od pewnego czasu rozmawialiśmy według reguły
„mówisz ty, śmiejemy się, mówię ja, śmiejemy się, mówisz ty, śmiejemy się…” i
ani razu te wybuchy wesołości nie były udawane.
- ...ale Chejron uznał, że to będzie forma szlabanu. I tak
oto jednak postanowił losować przedstawicieli od Zeusa na Turniej.
- Czyli… bierzesz udział w Turnieju za karę? – zapytałam, bo
z historii Charlesa tak właśnie wynikało.
- Chejron tak myśli – odezwał się Oscar z drugiej strony
pomieszczenia. – Chcemy, żeby tak myślał.
- Ja tam nie narzekam, nie? – Syn Zeusa wzruszył wymijająco
ramionami. – Ten Turniej to niezła akcja, dobra zabawa w sumie. Trochę sportu
nie zaszkodzi, bo przez nich nie mam prawie czasu na treningi i takie tam
obozowe bzdury… A Thomas nie chce ze mną biegać i tak. Więc trochę pojęczałem,
żeby Wujaszek uznał, że to dobra kara i proszę: zamiast myć garów dobrze się
bawię.
Cholera, ten to się w życiu nie gubi. Popatrzyłam na niego z
uznaniem, powoli kiwając głową. Chłopak uśmiechnął się krzywo, a potem spojrzał
się na bok tak, jakby sam był pod wrażeniem swojego sprytu.
- Ale Chris, gdy dostał taką samą propozycję wszystko
zepsuł. – Szatyn wywrócił wymijająco oczami. – Oznajmił, że świetny pomysł.
Więc Chejron wykluczył cały domek Eris z losowania, żeby ten też się
przypadkiem nie załapał. Że niby za dużo różnych boskich rodziców.
- A próbowali mi wmówić, że to dlatego, że jestem za słaby –
oznajmił. Mrugnął do mnie porozumiewawczo, dając tym samym do zrozumienia, że
wcale nie jest słaby.
- A ty? – spytałam Oscara.
- Ja się za bardzo odsłoniłem przed wrogiem – wyznał. –
Odkąd tu jestem Chejron zdążył zauważyć, że wcale nie jestem taki najgorszy i
miał pretekst żeby mnie też dodać do puli tych lepiej wyszkolonych, z których
losowano drużyny.
- „Wcale nie jestem taki najgorszy”! – Charles prychnął,
obracając się w bok, żeby popatrzeć na blondyna. Ten nie oderwał spojrzenia od
ekranu nawet na chwilę. – Stary, odkąd tu jestem wszyscy skrzeczą, że jesteś
zajebisty w walce.
- Jak cię widzą, tak cię piszą – mruknął Oscar. – Ale nie po
to próbuję wmówić Kucykowi, że nie pamiętam nic z zajęć szermierki, żeby teraz
zapewniał mi atrakcję na mój wolny czas.
- Przyjechałeś na Obóz. Tu… No, w tym miejscu są zajęcia,
plan dnia… To było do przewidzenia – zauważyłam, bo z moich źródeł to miejsce
służyło do szkolenia się, ćwiczenia w walce, bycia aktywnym i takie tam.
- Nie. Przyjechałem do darmowego hotelu, z darmowym
jedzeniem, znajomym terenem, żeby posiedzieć ze znajomymi i nie musieć myśleć o
studiach. Żaden z nas nie przyjechał tu udawać skautów.
- Wy przynajmniej nie jesteście sami sobie winni –
przypomniałam im.
- Victoria, a może chciałabyś, żebyśmy pomogli ci w
trenowaniu na Turniej? - wtrącił się Chris.
Szatyn pochylał się nad grającym w gry synem Hadesa i z
uwagą obserwował (nie zapominając przy tym co chwila komentować, jak beznadziejnie
Oscar to rozegrał) grę. Teraz jednak wyprostował się i wolnym krokiem podszedł
do nas, po czym z impetem usadowił się na materacu obok mnie, że aż mnie
podrzuciło w górę.
- Nie, nie chciałabym – przyznałam szczerze, tylko trochę
zirytowana, że pojawił się ten temat. Christopher miał w sobie coś, co
sprawiało, że taka propozycja brzmiała tak szczerze i życzliwie… nie mogłam się
wkurzyć.
- Myślę, że byś chciała – ocenił, po czym spojrzał na
Charlesa. – Co robisz jutro?
- Christopher, nie przesadzaj. Ojcujesz mi - wytknęłam mu z
teatralną powagą, niemal diagnozując go.
- Chciałaś chyba powiedzieć matkujesz - poprawił mnie
Charles, mrugając do mnie. Jedną rękę przerzucił szatynowi na ramiona,
przeciągając do siebie i przyjaźnie dusząc. - Chris ma tendencję do tego.
- Teraz to ty nie przesadzaj - jęknął ten, wyswobadzając się
z uścisku. Był o wiele drobniejszy od Charlesa, choć o jakieś dziesięć
centymetrów wyższy.
- A tak nie jest? – odezwał się Oscar, lekko odchylając
głowę w tył, jakby chciał się na nas spojrzeć. Uśmiechnął się z politowaniem.
- „Charles, widziałem! Nie zjadłeś całego obiadu! Oscar, a
ciebie gówniarzu nawet nie widziałem na obiedzie, gdzieś ty był?” -
przedrzeźnił go syn Zeusa, po czym przybrał minę idioty: „Co? Nie, ja o niczym
nie wiem, ktoś cię właśnie parodiował?”.
- Nie słuchaj ich. - Chris pokręcił głową z dezaprobatą. - Majaczą
z tego głodu.
- Nie, skądże - mruknął Oscar na chwilę odkrywając te piękne
oczy...eee...koloru nie wiadomo jakiego bo byłam za daleko, żeby to sprawdzić…od
ekranu. - A przyniosłeś nam półmisek hamburgerów, bo się nudziłeś.
- Tak, my to wszystko wiemy - zakończył Charles, unosząc
colę w geście toastu.
- Tłumaczyłem wam. Te hamburgery zostały z kolacji i chcieli
je wyrzucić. Uznałem, że jaka to różnica czy wylądują w waszych żołądkach, czy
w śmieciach.
Oscar i Charles niemal jednocześnie uśmiechnęli się pod
nosem, jakby obaj doskonale wiedzieli, że to nieprawda. Christopher jednak nie
wydawał się chętny, by przyznać im rację.
Przez kolejne minuty nie działo się nic specjalnego. Charles
co chwila dogryzł Christopherowi, ten odbijał piłeczkę trafną uwagą, nigdy nie
przestając się uśmiechać. Słuchałam ich przyjacielskich kłótni pełna podziwu.
No bo kurczę… oni naprawdę byli świetnymi przyjaciółmi. Na serio- jeden coś
mówił, drugi po jednym zdaniu mu przerywał i kończył za niego, poprawiał,
wytykał wady, obrażał i ośmieszał. Gasili się nieprzerwanie. Choć, jakby na to
nie spojrzeć… i tak najbardziej jeździli po Oscarze. A ten, ani na chwilę nie
wypadając z gry, rozmawiał z nimi równie dowcipnie i umiejętnie gasił.
- Plusem Charlesa jest to, że jest jedynakiem - zawyrokował
Chris.
Nie bardzo wiedziałam, skąd taka teza, bo byłam zbyt zajęta
rzucaniem ukradkowych spojrzeń Oscarowi. Rzecz jasna żaden z nich nie musiał o
tym wiedzieć, więc szybko rzuciłam:
- Aż tyle plusów? I to
jeszcze jakich, cholera, zazdroszczę!
- Tak. A jako że jest jedynakiem, ma wiecznie wolną chatę.
- A ty?
Z tego co się dowiedziałam Christopher był synem Eris.
Dopiero teraz, bo nadal nie wiedziałam po co mi taka wiedza. Wolałam się pytać
o imię, a nie o to kim jest twój rodzic. Powoli się dowiadywałam, że tu to
pytanie jest równie ważne, bo segregowało ludzi na coś w rodzaju klas w szkole,
miast na obozie. Rodzic był kluczową informacją. I było to trochę smutne, ponieważ
ja byłam w tej kategorii nikim, jak wizytacja na okres próbny w szkole.
Nie mniej, Christopher był synalkiem Eris i to jedynym. Ironiczne,
prawda? Ten uśmiechnięty, łagodny i roześmiany chłopak był synem potężnej
bogini niezgody. Nie wiem, co wpływało na taką opinię moją o nim, jednak Chris…
Chris zdawał się być stworzony, żeby zwalczać wszelkie negatywne emocje z tego
świata. To jak zagadał, czy wszystko ze mną w porządku… nie musiał. Ba, nawet
nie powinien się domyślić, że w ogóle coś było nie tak. Mógł to zlać i pomyśleć
„Rowllens ma jak zwykle humorki”. Albo nagle uznał, że pomoże mi się
przygotować na Turniej, a zaproponował to tak jak wspólny piknik. Nie jakby
chciał mnie uczyć z litości, bo byłam pierdołą i nic nie umiałam. (Jenny
zaproponowała mi to z litości, a Norbert choć był cierpliwy i nie pokazywał, że
ma dosyć mojego beztalencia, pomagając mi pomagał sam sobie.)
- No, ja też jestem jedynakiem – przyznał. - Ale ten plus
oddałem Charlesowi. Ja mam swoich wystarczająco dużo.
Słysząc to, Charles wydał z siebie bliżej nieokreślony
dźwięk i posłał mi spojrzenie „Yhym, jasne. Ale weź- nie psuj mu marzeń!”.
Odpowiedziałam szerokim uśmiechem w geście, że się z nim zgadzam.
- A naprawdę: domek Eris jest mały i nie ma plazmy.
- Jesteśmy wybredni i mamy priorytety - mruknął Oscar
niewyraźnie, bo nie wyjął z ust papierosa, którego przed chwilą odpalił.
- Poza tym jest biologicznie czynny – wyjaśnił Chris,
przechylając głowę i zamykając oczy. – I nadal nie wiem, który to był numer.
- W sensie… Nie wiesz, który z domków jest domkiem Eris…?
- Nie no, teoretycznie wiem – przyznał. – Czasem uda nam się
tam trafić, Oscar jeszcze pamięta, który to.
- Kieruję się węchem.
- To gdzie ty mieszkasz? – spojrzałam na Christophera zbita
z tropu. – I dlaczego twój domek jest biologicznie czynny?
- A jakoś tak wyszło, odkąd tu przyjechałem bałaganię, rzadko
spałem u siebie, głównie u Oscara bo boi się ciemności. A do domku Eris
wrzucało się po drodze brudne ubrania, jakieś zielsko, kilka razy zapomnieliśmy
sprzątnąć pizzy… - Zamyślił się, jakby próbował sobie przypomnieć co jeszcze
przyczyniło się do tej katastrofy.
- No, dom Chrisa to był magazyn, spał u nas od zawsze –
przytaknął Charles. – W tym roku, gdy przyjechał pierwszy, po prostu się
rozpakował tutaj.
Spojrzałam tam, gdzie Charles wskazał ręką. W tamtej części
pokoju stała duża, ciemna szafa, z dwoma skrzydłami i rzędem szuflad. Ktoś
bardzo kreatywny wypisał na niej markerem po jednej stronie „Chris” w koślawej
gwieździe, udającą gwiazdę jaka wisi na drzwiach do garderoby sław.
- To super, że macie taka swoją bazę o jakiej marzą mali
chłopcy - zauważyłam.
Christopher i Charles popatrzyli się na mnie tak, jakbym
była na spotkani kółka heavy metalowców i wypaliła : „O, jakie macie super
spotkanko, to słodko, że macie takie swoje mini-przyjęcia. Uśmiechnijcie się,
zrobię wam urocze zdjęcie!”.
- To zabolało.
Charles położył rękę w miejscu gdzie powinno być serce.
- To nie jest „baza dla małych chłopców” – poparł go syn
Eris, poprawiając się na łóżku. – To… coś zupełnie innego. Ten domek to zwykłe
pomieszczenie, gdzie siedzimy, rozmawiamy, no…
- My nie używamy swojej... bazy, jak to nazwałaś, do zabaw w
Indian i cowboyów albo rycerzy i ogry! – zaprotestował, poprawiając poduszkę ze
szlaczkami z goniącymi się na koniach cowboyami. Yhym, ta, jasne.
- Bo Charles wywalał nas jak miał być ogrem - dodał Oscar
odrzucając papierosa na bok.
Niedopałek upadł na drewnianą podłogę, tuż obok zapełnionej
popielniczki. Nikt się tym nie przejął.
- Yhym…! Na pewno. A Oscar strzelał fochy jak Chris miał być
królewną. Wiesz- bufiaste kiecki kręcą każdego.
Syn Eris potaknął mu głową i uniósł rękę tak, jak gdyby
stukał się swoją puszką coli z czyjąś inną, niewidzialną colą.
- Mnie i Thomasa zawsze - wyznał z politowaniem i sztuczną powagą.
- Wiesz, ten hipokryta uciekał się do wszystkiego, żeby być damą w opresji i
dostać bufiastą kieckę.
Nie pozostawało mi nic innego jak patrzeć się na nich na
przemian i żałować, że nie jestem facetem i nie mogę się z nimi przyjaźnić.
Cholera, naprawdę chciałam mieć takich przyjaciół. Przyjaźń męska… No. Nigdy o
tym nie mówi się, bo to ‘obciach’. Chyba, że pojawia się naprawdę, taka
braterska, którą widać z daleka. Tutaj taka była.
- A tak na poważnie - podjął w końcu Charles, po czym
wzruszył ramionami. - Pewnie masz trochę racji. Przesiadujemy tu i nikt nigdy
nie przeszkadza, bo wiedzą, że nie wolno. Chejron raczej nie wpycha tu swojego
zadu, choć kiedyś próbował. Natomiast Pan D. uważa, że jesteśmy grzecznym
chłopcami. - Wyszczerzył się szeroko. - Możemy tu siedzieć całymi dniami i
nocami; robić co tylko wpadnie nam do głowy.
- Pusty pokój, w obozie tyle dziewczyn… - zaczął Christopher
i mrugnął do mnie teatralnie. - Więc wiesz… poczekamy, aż wyjdą.
W ostatniej chwili odsunęłam od siebie puszkę coli, przytykając
do ust wierzch dłoni. To nie pomogło, bo i tak się zakrztusiłam. Chris usiadł
na łóżku obok mnie i poklepał po plecach. Kiedy atak kaszlu znowu przerodził
się w chichot, chłopak oparł łokcie o uda. Patrzył się na mnie z szerokim
uśmiechem; najwyraźniej rozbawiła go moja reakcja.
- Chris, zostaw biedną Rowllens w spokoju! - zawołał
Charles, padając w tył na wielką poduszkę za swoimi plecami.
- Nie… - przerwałam, bo znowu zaczęłam kasłać. – Nie nazywaj
mnie Rowllens.
Zaczęłam znowu kasłać, a kiedy przestałam Christopher
szturchnął mnie oskarżycielsko łokciem.
- Spokojnie, nie musisz być aż tak dosadna! - zauważył
sarkastyczni. - Naprawdę, spokojnie; z tego przywileju korzysta tylko Charles i
Thomas.
- A ty i Oscar?
- Oscar złożył śluby czystości i planuje zostać księdzem. W
przypływie szczęścia zakonnicą.
Najwyraźniej Oscar w ich paczce był tym z którego wszyscy
robią ofiarę. Urocze, tym bardziej, że chłopak ilekroć słyszał coś podobnego,
zdawało się, że spływa to po nim jak woda. Ignorował ich, z pełnym dezaprobaty
uśmiechem prychał z politowaniem albo bez problemu znajdywał odpowiedź, która
zamykała im usta. Trudno było mu skutecznie dopiec, z tego co zauważyłam..
- Albo po prostu... - Chris celowo przyciągał samogłoski
żeby zwrócić na sobie uwagę Oscara. A gdy osiągnął efekt i blondyn na chwilę
się na niego spojrzał, szybko wyrzucił z sobie: - ... podoba mu się dziewczyna,
która jest po pierwsze nietykalna, a po drugie najchętniej by go zastrzeliła.
Oscar nadal patrzył się na niego z zerowym wzruszeniem, gdy
oznajmił:
- Jeszcze słowo, a obudzisz się z dupą przyszytą do łóżka.
Spokój z jakim to powiedział był rozbrajający. Parsknęłam
śmiechem, choć starałam się powstrzymać. Blondyn na chwilę uniósł głowę i zerknął
na mnie zadowolony z siebie. Za to Charles zagwizdał i pociągnął łyk gazowanego
napoju.
- Tylko pod warunkiem, że to ty będziesz szył - odpalił
Chris, nie pozbywając się szerokiego uśmiechu i dołków w polkach.
Oscar westchnął i z konsternacją odrzucił pada od gry na
bok. Kiedy nachylił się, żeby wyłączyć telewizor, mogłam podziwiać jak napinają
się przy tym jego ramiona. Był taki piękny, kiedy próbował miną przekazać
światu: „Bogowie, zadaję się z kretynami”… Nie no… mogę go zabrać do domu?... Będę
o niego dbać. Błagam!
Chłopak podniósł się z ziemi i przeciągnął, po czym wolno,
nie spiesząc się, pomaszerował w stronę drzwi.
- Oscar, kochanie - zaczął Chris. - Dokąd się bez nas
wybierasz?
Chłopak nie zatrzymał się, ale obrócił głowę tak, że twarz
ustawioną miał do nas profilem.
- Na to, że bez was, mam małe szanse - zauważył bardzo
słusznie, bo Chris i gospodarz już wstali. - Chodźcie, idziemy ratować Thomasa,
bo pewnie znowu go rodzeństwo gnębi. A jak nie oni, to urojone psychofanki.
Już chciałam odruchowo zauważyć, że pan-perfekcyjny nie
potrzebuje ratunku, bo jest perfekcyjny, ale nie zdążyłam. Chris spojrzał się
na mnie, bardzo zadowolony z siebie.
- Widzisz? Mówiłem, że to Thomas w końcu dostaje posadę damy
w opresji.
Wytłumaczmy sobie jedno: poszłam, tylko dlatego, że bardzo
polubiłam przyjaciół Thomasa. Nie moja wina, że jego przyjaciół. Naprawdę. Chris był kochany, Charles jak starszy
brat, a Oscar jak przyszły narzeczony. (Jak ktoś teraz pomyślał o „Narzeczony
mimo woli”, to ma u mnie karną randkę z Peterem. Osobiście wam ją załatwię).
Więc bardzo zadowolona z siebie, w towarzystwie trzech piekielnie przystojnych
chłopaków, spacerowałam po obozie.
No a z nimi, po obozie, przechadzała się najgorętsza laska w
okolicy. Sami wiecie: długie nogi, sylwetka jak z okładki magazynu modowego,
czarujący uśmiech, zanik mięśni i piękny, bliżej nie określony skręt włosa…
- Ej, czekajcie - odezwał się Christopher, kiedy mijaliśmy
jeden z domków, dokładnie rzecz biorąc Demeter. Kolorowe firanki w kwiaty, na zielonych ścianach graffiti w
kwiaty, na oknach w doniczkach kwiaty i nawet na dachu- ogród a w nim…? Tak. Kwiaty. No pięknie. Wariatkowo. Chyba zaczynałam rozumieć Jenny,
dlaczego tak bardzo nie lubi swojej mamy i rodzeństwa. I gdy Thomas wyzywa ja
od kwiatuszków.
- Otwarte okno - zauważył Chris i uśmiechnął się do Charlesa
konspiracyjnie, na co syn Zeusa natychmiast klasnął zadowolony w dłonie i je
roztarł, jak mały chłopiec.
- Otwarte okno?
- Otwarte okno.
„Otwarte okno” niech od dziś będzie ich „zawsze” czy też „okay”, jakkolwiek to
leciało.
- Oni mają teraz siatkówkę na plaży, nie?
- Oby tak!
Chwilę potem ta dwójka, ciesząc się jak małe dzieci
potruchtała do drzwi. Patrzyłam z ciekawością, jak Chris puka, a potem słychać
głośne: „Rozi, mała, jak dawno nie gadaliśmy! Co tam u ciebie!?”. I po
sekundzie już mniej entuzjastyczne: „Dziś rano? Jak ten czas szybko mija…!”. Chwilę
potem Charles wepchnął go do środka, gdzie na moment zniknęli. Zdezorientowana
spojrzałam na Oscara, który stał obok mnie i patrzył się na to ze spokojem,
jakby to było na porządku dziennym. Prychnął z politowaniem i spokojnie wyjął z
kieszeni spodni papierosy, wyciągnął jednego i wsunął do ust.
- Zawsze tak reagują na otwarte okna? - mruknęłam,
przekręcając głowę w górę, by się spojrzeć na blondyna. - To jakaś misja
”Zamknijmy okna tym biedakom, bo będą mieli przeciąg”?
- Niestety nie.
- Nie boisz się palić na widoku? Przecież to nielegalne, a
to jakby jest letni obóz i masz opiekunów.
Oscar opuścił zapalniczkę, która już prawie odpalił kiepa.
Popatrzył na mnie, po czym znowu podciągnął ręce i w powietrze wyleciał ledwo
widoczny dym.
- Widzisz tu gdzieś Chejrona? Albo Dionizosa? – zapytał,
przesuwając ręką z papierosem wokoło nas.
- No nie.
- Więc na jakieś osiemdziesiąt procent oni nas też nie
widzą. Poza tym, Pan D. ma to w poważaniu- szybciej umrę. A Chejron całymi
dniami biega od Wielkiego Domu do Areny na zajęcia. Nigdy tu nie zagląda.
Pokiwałam głową, bo to brzmiało sensownie. Blondyn zaciągnął
się i poruszył ręką z papierosem, jakby chciał wskazać na cały obóz.
- Wujaszek domyśla się, że palę, że parę osób pali. Tylko
już dawno przestał próbować nas przyłapać. Raz przyłapał Thomasa i Chrisa. -
Oscar kiwnął głową w stronę, gdzie dwóch wariatów chwilę temu władowało się do
środka, a teraz Chris biegł w naszą stronę zadowolony. Jednocześnie blondyn podniósł
dłoń do twarzy i się zaciągnął. - Ale to było kiedyś.
Chris dopadł nas i z uśmiechem popatrzył się na Oscara,
jakby jego obowiązkiem było zameldować, jakie postępy robi ich misja zamykania
okien.
- Jest tylko Rozi - oznajmił syn Eris, podchodząc do nas i
wyciągając z kieszeni spodni małą buteleczkę. - Charles ją zagada, bo jest
jakaś markotna… mniejsza o to, ja się jej boję. Wolisz ty wejść przez okno, czy
mnie podsadzisz?
- Ja się do tego nie przyłożę - oznajmił Oscar spokojnie,
kręcąc głowa i wypuszczając dym z ust, co dało efekt zasłony dymnej.
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…- urwał, rzucając
mi szybkie spojrzenie. Najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale przypomniało mu
się, że stoję tuż obok. Odchrząknął cicho. - Beznadziejny jesteś.
Chris cmoknął zdegustowany, ale jego spojrzenie natychmiast
padło na mnie. Uśmiechnął się przymilnie mrużąc oczy, jakby zadawał teraz mi to
samo pytanie, co przed chwilą blondynowi. Odruchowo odpowiedziałam przymilnym
uśmieszkiem, na ten przymilny uśmieszek.
- Christopher, słonko - zaćwierkotałam mrużąc oczy tak samo
jak on i splatając ręce za sobą. - Czy mi się zdaje, czy coś ode mnie chcesz?
Ten tylko mruknął coś pod nosem i zajął się rozkręcaniem
owej butelki, po czym powąchał jej zawartość, jakby sprawdzał świeżość.
Zaciekawiona zapytałam już normalnie:
- Dlaczego boisz się Rozi? Przecież ona jest taka drobna i
kochana.
- Nie bałbym się jej, gdybym nie znał jej siostry - mruknął.
- Wydaje się smutna, ale jak zapytam o co chodzi, Jenny jutro oskarży mnie o
pedofilie i prześladowanie jej siostrzyczki.
Jenny i siostrzyczka.
Z wrażenia aż uniosłam brwi wyżej i z uznaniem pokiwałam głową, na znak, że
zrozumiałam powód. To dziecko naprawdę musi być święte, żeby zostać zauważonym
przez Jenny. Przypomniałam sobie, że przed Turniejem Jen ewidentnie zajmowała
się Rozi w szatni i dbała, by ta miała spięte włosy i wszystko poprawnie
dopasowane w ekwipunku.
- No nieźle - mruknęłam. - Więc… co się teraz tu dzieje…?
- Dolewamy naszej ukochanej do szamponu blond farbę z
utleniaczem - odrzekł spokojnie.
- Nosisz tę butelkę sobie ot tak w kieszeni? Boże, kto sobie
zasłużył?
- Nigdy nie wiesz kiedy - wyszczerzył się. - No jak to kto? Jenny.
Wystarczyło jedno spojrzenie i Christopher już wiedział, że
nic z tego nie wyjdzie.
To nie tak, że jestem drętwa i nie umiem się bawić. Po prostu…
Popatrzcie na to tak. Jutro, kiedy sobie rano wstanę, to pójdę na śniadanie. I
tam, albo potem, o dowolnej porze dnia, dopadnie mnie Jen. Jen, której włosy
będą wyglądały jakby ktoś wypalił na nich jaśniejsze plamy. I będzie chodzić
wściekła, i będzie mordowała każdego wzrokiem, i ja nie będę umiała się z niej
nabijać, bo jak ktoś wygada, że brałam w tym udział, to jestem trup. Więc nie,
o nie! Jeżeli nie mogłam się z niej nabijać- mowy nie ma! A poza tym… Nie
dajcie bogowie by się dowiedziała. A jutro Turniej… I Jenny będzie mogła
legalnie biegać z tą swoją siekierą i gonić zarówno winowajcę- Charlesa, to
pewnie jeszcze mnie i Oscara. Nie zdziwiłabym się, jakby próbowała zaatakować
Chrisa na widowni, i Thomasa (choć go tu nie było, ale dla zasady) za stołem
sędziowskim.
Spojrzałam się na Christophera z wyższością, tak, że jego
uśmiech na chwilę przygasł.
- Coś nie tak?
- Nie, wszystko pięknie - wyjaśniłam, przechodząc obok
niego, by pójść po Charlesa. - Ale zmieniamy obiekt.
- Jest ktoś w środku?
- Nie, tylko Amy…
- To źle? - zapytał Christopher, kiedy zeszłam ze schodków
werandy przed domkiem Hermesa i obeszłam go. - Jak dla mnie lepiej być nie
mogło, Amy wręcz pomoże.
- W tym przypadku każdy
z tego domku ci pomoże - poprawiłam
go.
On, Charles i Oscar czekali za tylną ścianą, aż wejdę do
łazienki i otworzę okno. Uznali, że to lepszy pomysł, niż po cywilizowanemu
wejść przez drzwi, nawet, jakby się okazało, że w środku nikogo nie ma.
Tłumaczyli, że to bezpieczniejsze, łatwiej uciec blach, blach, blach. Mogłam się założyć, że dwójce małych agentów
chodziło tylko i wyłącznie o udawanie ninja. Bo jaki facet nie marzy, żeby
włamać się przez okno do obcego domku?
- Tak więc: jest tylko Amy. Czy to źle? Trochę źle -
przyznałam wzruszając ramionami i wtykając ręce do kieszeni czarnych szortów. -
Nie zagadam jej, bo nie odzywamy się do siebie od wczoraj.
Jak tylko wetknęłam głowę zza drzwi i zobaczyłam szare dresy
i pudrowy sweter, natychmiast się wycofałam, modląc się, żeby mnie nie
zauważyła.
- Ja zagadam, Amy i ja się kochamy - zaoferował się Charles.
- Pod warunkiem, że ma w pobliżu nie ma żadnych telewizorów -
zauważył Oscar, spokojnie patrząc się na Charlesa.
Popatrzyłam się na syna Zeusa jak na idiotę, kiedy Chris
stłumił śmiech ręką, ukradkiem przejeżdżając nią po twarzy, a Oscar uśmiechnął
się do siebie.
- Tak, telewizorów. - Charles odgadł moje spojrzenie. -
Ostatnio jak z nią gadałem na jednej z imprez, skończyłem przed czymś co było
na poziomie Mody na sukces.
- Właśnie, Charles!... - zaczął Chris, marszcząc teatralnie
brwi, jakby właśnie sobie przypomniał coś, co nie daje mu spokoju. - I co?
Dowiedziałeś się w końcu czy Emanuel odszedł od Cory dla Daniel, czy to jednak
sprawa z tym wujem? A ten spadek dostała Cora, czy jednak ten Milkins go zakosił?
- Przeżywał to przez tydzień - wyjaśnił Oscar, a ja
zaniosłam się śmiechem. - Znamy chyba połowę fabuły, bo raz usnął u mnie w
domku i gadał przez sen.
- To zły moment, żeby poprawić, że nie dla Cory, tylko
Jennifer? - mruknął Charles, patrząc się na Christophera równie poważnie, jakby
on też miał coś ważnego do przekazania mu. Syn Eris wykrzywił usta, jakby to
rozważał, bo czym odrzekł:
- Do dupy, definitywnie.
- Okej. - Charles kiwnął z powagą głową. - W takim razie żyj
w niewiedzy i myśl, że chodziło o Corę. Nie powiem, że chodziło o Jennifer.
- Dobra - zgodził się Christopher i obaj położyli sobie
wyciągnięte ręce na ramionach i jak na jakimś smutnym wydarzeniu kiwnęli i z
pokorą głowami, jakby ustalali, że ‘ta zbrodnia będzie naszą tajemnicą’.
Stałam i patrzyłam się na nich z szerokim uśmiechem na
twarzy, a Oscar oglądał ich uważnie, bardzo zafascynowany i zapewne zastanawiał
się, co go podkusiło, żeby to akurat z nimi się zaprzyjaźnić.
- Wiesz, nie zagaduj jej wcale - zaproponowałam. - Amy chyba
nie ma nastroju na rozmowy, jak tam weszłam, to czytała coś i nawet mnie nie
zauważyła. - Prawie nie skłamałam. Nie spojrzała na mnie, ale to raczej z
powodu naszej kłótni, niż ciekawej lektury. Tym bardziej, że wcale niczego nie
czytała.
- Dobra. To dolewamy ten rozpuszczalnik, byle szybko.
Chris potaknął głową i zadowolony z siebie ruszył w stronę
ściany, na której było okno od łazienki. Przed chwilą było zamknięte, ale po to
byłam w domku Hermesa, żeby je uchylić. Charles podsadził Chrisa do wysokiego
okienka, a ten podciągnął się na parapecie okna od łazienki, usłyszałam za
sobą:
- Victoria?
Cholera. Ze wszystkich osób, na jakie mogłabym wpaść w
momencie mini-przestępstwa, to musiał być akurat on. Zniosłabym każdego- Milosa
bym spławiła, Thomas by pewnie pomógł, Peter wziął winę na siebie w ciemno, samej
Suzanne też bym jakoś się pozbyła… ale nie, cholera jasna, Johnny’ego.
Zanim okularnik zdążył zauważyć Christophera stojącego na
parapecie, jedną nogą w łazience domku Hermesa i wychylającego się przez
otwarte okno, błyskawicznie doskoczyłam do niego, nim cokolwiek zauważył. A
znając życie Chris nie kryłby się z tym, że wbija mu do domku do łazienki, ba,
czekałam tylko na to, aż pomacha i zawoła „Juhu, Johnny, tu jestem!”. Charles
przynajmniej jakoś zareagował. Puścił stopę przyjaciela, rzucił na ziemię i
rozpłaszczył się na niej brzuchem. Mam nadzieję, że chociaż on uwierzył, że
jest niewidzialny.
- Johnny! - wykrzyknęłam rozkładając szeroko ręce i
podskakując. Chciałam żeby to wyglądało jak „Patrz na mnie, patrz na mnie, sto
procent spojrzenia na mnie!”. - Jak miło cię widzieć!
- Eee… naprawdę?
- Tak, naprawdę - odparłam, kładąc mu rękę na ramieniu i
obracając tyłem do domku. - Idę do lekarza, pójdziesz ze mną?
- Do lekarza…? - Najwyraźniej za bardzo go zmieszałam. - Coś
ci się stało…?
- Nie, nie. Po prostu, po wczorajszej nocy, całym tym
zwariowanym poranku… głowa mi pęka. To możliwe, żebym nadrabiała kaca?
To smutne, gadać, że ma się kaca, jak nawet się nie upiło…
- Raczej nie - mruknął John, patrząc na mnie badawczo. Nie
kupił tego. Nie kupił, byłam pewna. - Nieważne… Słuchaj, muszę z tobą pogadać.
Zatrzymałam się, bo do lekarza iść zamiaru nie miałam- toć był
to Alex.
Stanęłam tak, że Johnny nie miał szans zobaczyć Oscara,
nadal leżącego na trawie Charlesa i okna, w którym właśnie zniknął Chris. Za to
ja widziałam wszystko i mogłam rozmawiać z okularnikiem, mając oko na wszystko.
- No to gadamy.
Popatrzył się na mnie, tymi swoimi okrągłymi oczami, które w
sumie były rozczulające. John to taki wyciągnięty, wychudzony misiek w
okularach, którego człowiek ma ochotę zatulić na śmierć, a jednocześnie się go
słuchać, kiedy się wkurzy.
- Tak sobie myślałem, bo wiesz, że Amy ma swoje humory.
Tak!, wiem! - zawołał, kiedy już otwierałam buzie, by się wtrącić. - To jej nie
usprawiedliwia! Jednak Victoria, pomyśl. Byłaś wczoraj nieprzytomna i wycieńczona,
nie myślałaś logicznie.
- Słucham? John, próbowałeś tego już wieczorem, uwierz, ja
na serio…
- Tak, ponieważ wina leży po obydwu stronach. Zaczęłyście
sobie dogryzać, ale żadna z was nie umiała przeprosić i się zatrzymać, obie
jesteście zbyt dumne, by przeprosić, więc obie chodzicie jeszcze bardziej
zirytowane, że się pokłó…
- O nie - przerwałam, zaplatając ręce na piersi. Nagle
poczułam ogromną więź z moim świeżo upranym czarnym podkoszulkiem, w którym tu
przyjechałam i który nie należał do Amy. -
Nie jestem zirytowana, przepraszać nie będę i to nie przez dumę, co przez…
cholera, mam swoją godność.
- Masz swoją dumę - zauważył automatycznie, wcale nie
złośliwie. Widząc moją minę gestem dłoni poprosił, żebym się uspokoiła. - Oczekujesz
Amy z kwiatami i płaczem, że to jej wina i ona przesadziła.
Przymrużyłam oczy, patrząc na niego uważnie. Stał z rękoma
splecionymi za plecami, bez emocji na twarzy. Jak cholerny profesorek, który myśli,
że mnie zdiagnozował. Albo zbyt często bywał mediatorem Amy…
- Nie prawda.
- Victoria, prawda - przerwał mi łagodnie, co tylko bardziej
mnie zirytowało. - Pod tym względem jesteście z Amy identyczne. Ona też
oczekuje kajania się i kwiatów.
- Pff - prychnęłam. - Okej. Kupię jej. Ludzką rosiczkę! Muchołapa!
O, Amyłapa.
- Muchołapa? Nigdy nie słyszałem… może Muchołówka…? Nieważne.
- Też tak sądzę - mruknęłam pod nosem cynicznie. - Bo nawet
tego mucho-coś tam ode mnie nie dostanie. Nawet jakbym miała i zamierzała
wywalić. To nawet wtedy bym jej nic nie dała.
Spojrzenie Johnny’ego zdawało się mówić „Jezus, proszę cię.
Choć ty zachowaj się jak człowiek”. Ale nie. O nie.
- Victoria, znam ją jak nikt, a ty zachowujesz się
identycznie w tym momencie. Nie zdziwiłbym się, jakbyś też była moją siostrą…
nieważne. Proszę cię, pogadaj z nią, bo jeszcze chwila, a…
- Johnny, nie zrobię tego.
- …No właśnie wiem – oznajmił, jakby to była kontynuacja
jego wywodu.
Spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi z mojej strony, więc
nawet nie był zaskoczony. Jedynie się skrzywił, uniósł bezradnie ręce, żeby
uderzyć nimi o uda.
- Kurde, Victoria. Ty jesteś podminowana. Nie zaprzeczaj.
To w sumie było smutne. Byłam zła na Amy, byłam też na nią
zła, o to, że jestem na nią zła. Dlaczego nie mogła mnie przeprosić i zapomnieć
o sprawie? Ja to bym już dawno zaczęła z nią normalnie rozmawiać, szczerze
mówiąc. Ale przez to, że ona robiła z tego ten cyrk… Nie ustąpię, cholera. Ale
kiedy nie było przy mnie Amy, to po prostu zapomniałam o sprawie. Więc dobrze,
że byli przy mnie ludzie, żeby mi przypominać, że jestem na nią wściekła. Jak
po Turnieju, gdy każdy mi przypominał, że przecież mam ochotę umrzeć.
- Wczoraj byłaś sina, jak na nią patrzyłaś wieczorem. Siedziałaś
z Esmeraldą i mordowałaś spojrzeniem. Jeszcze ci brakowało cieni pod oczami, a
dzwoniłbym po gliny.
- Może by sobie o mnie przypomnieli i nawet dostałbyś
nagrodę.
- A Amy jest równie wściekła, ale też przybita i nie
zachowuje się jak… Amy. Wiesz o czym mówię. Normalnie jest no… no wiesz. A dziś
jak ktoś coś od niej chciał, to zamiast wymigać się lipną wymówką, po prostu
kazała mu spieprzać. Proszę cię, ona normalnie nie przeklina. A dziś klęła
gorzej od Very.
- Kim jest Vera? – zapytałam, bo coś mi świtało. To nie ta
laska, co…?
- Nie ważne, nie znasz… Serio nieważne.
- Za to, że niby przeze mnie zaczęła przeklinać też przepraszać
nie będę - ostrzegłam go, ale mnie zignorował.
- Ale wiesz, że Amy jest dla mnie jak rodzona siostra? Nie
umiem spokojnie patrzeć, jak ona jest choćby smutna.
- Ojej, przepraszam, że jestem taka potwornie zła -
wymruczałam, mlaskając z politowaniem.
- Nie o to mi chodziło, po prostu chciałbym, żebyście się uspokoiły,
cholera, bo obie na tym tracicie.
- To dlaczego nie namówisz Amy, żeby przeprosiła mnie, co?
Tylko ja mam ustąpić?
- Próbowałem dziś cały dzień, wczoraj też. Na siatkówce
przesadziłem i omal mnie nie zabiła. Ty jeszcze nie kochasz mnie tak bardzo, by
mnie okładać pięściami i wyzywać od… nie wymówię tych wyzwisk. Widzisz tego
siniaka? – Odwinął rękaw szarego swetra przez głowę, a na jego przedramieniu
widniała drobna brązowa plama, lekko fioletowa miejscami i szeroka na jakieś
pięć centymetrów.
- Yhym. Trudno nie zauważyć.
- A wiedziałeś, że można takiego zrobić łyżką do herbaty? - Uniosłam
brwi wyżej, na co Johnny uśmiechnął się gorzko. - Ja też nie. A jednak. Dlatego
zwracam się do ciebie.
- Moja miłość do samej siebie nie pozwala mi tego zrobić.
Czekaj. To się jakoś fachowo nazywa… o, mam. - Rzuciłam mu kwaśne spojrzenie. -
Narcyzm. Zapytaj siostry, sporo o tym
wie z tego co mi się wydaje. A jak świetnie diagnozuje!
Johnny popatrzył się na mnie, jak na prymitywną formę życia,
której od godziny próbuje wyjaśnić, że zapałek nie wtyka się do nosa, a potem bynajmniej
się ich nie je. Na szczęście nie zdążył nic powiedzieć, bo za jego plecami coś
spadło z parapetu, a potem coś drugiego zaczęło przeklinać. I coś trzeciego się
śmiać.
Johnny obrócił się i zdumiony popatrzył w tamtą stronę. Nie
wyglądał na zbyt zszokowanego, najwyraźniej przywykł. Dobrze, że nie widział,
jak Christopher popisowo, głowa w dół wyślizguje się przez okno i spada na
Charlesa, który nadal udawał trawę pod oknem.
- Dlaczego Charles leży na ziemi? - zapytał tylko. - A Chris
na nim?
- Zgubił szkło kontaktowe i Christopher pomaga mu szukać -
wypaliłam na poczekaniu.
John nie zadawał więcej pytań, a nawet jak chciał, to nie
zdążył, bo podszedł do nas Oscar, który jeszcze przed chwilą śmiał się z
przyjaciół.
- Hej John. Co słychać? - zapytał lekko.
- Dobrze. A u ciebie, Oscar?
- Sam widzisz. - Blondyn obrócił się przodem do Charlesa i
Chrisa, którzy szli do nas. Syn Zeusa ze smutną miną trzymał się za swoją rękę,
a ten drugi uśmiechał się zadowolony z życia. - Cieszę się tym pięknym dniem w
towarzystwie przyjaciół.
Syn Hermesa kiwnął na bok głową i uniósł brwi, jakby chciał
powiedzieć „nie jest źle”. Kiedy stał obok Oscara, nagle odkryłam, jak wysoki
był brat Nicolasa. Był wyższy od blondyna o parę centymetrów. A kiedy stanął
obok niego Charles, który nie był bardzo wysoki, jego wzrost tylko bardziej
zaczął rzucać mi się w oczy.
- Potłukłem się - oznajmił żałośnie syn Zeusa, wyciągając
rękę w stronę Oscara. - A właściwie to Chris mnie potłukł.
- Trzeba było nie leżeć pod oknem – zbył go Oscar. - Po co
ty tam tak własci…
- Zgubił soczewkę - przypomniałam im, mając nadzieję, że
ogarną o co mi chodzi. Charles zmarszczył brwi, a potem zrobił zeza, jakby
próbował sprawdzić, czy nosi soczewki. Dopiero gdy bardzo (nie)dyskretnie
popatrzyłam znacząco na Johnny’ego, odchylił głowę do tyłu ze zrozumieniem.
- Och tak. - Charles był fatalnym aktorem, przykro mi. -
Fatalna sprawa. Szkoda, że jej nie odnalazłem…
- Stary, nawet jakbyś znalazł, to byś jej chyba sobie nie
wsadził do oka - powiedział Chris, marszcząc zgorszony nos. - Po co jej w ogóle
szukałeś, przecież…
- A z twojej strony, Chris, to bardzo miło, że mu pomagałeś -
dodałam, zanim zdążyłby wszystko zepsuć. Szatyn przez chwilę był zbity z tropu.
Jednak zaraz zrozumiał, zrobił identyczną minę co Charles i równie
beznadziejnie oznajmił:
- Och tak. Przyjacielowi zawsze należy pomóc, sami wiecie.
Szkoda, że nie znaleźliśmy tego szkła kontaktowego.
Dzięki Bogu Johnny’ego to mało obchodziło. Nawet jeżeli już
odgadła, że oni coś kombinują, postanowił to olać. Cóż, najwyraźniej ludzie,
którzy codziennie przebywają z Amy tak mają. Teraz mógł już tylko czekać aż coś
wybuchnie, a wtedy ratować.
- To co, Vicky?
Okularnik popatrzył się na mnie z rezygnacją, a ja prawie
niezauważalnie pokręciłam głową. Naprawdę- dla niego mógłbym pójść pogadać z Amy. Ale dla niego. A jej tej satysfakcje dać nie mogłam.
Skoro byłyśmy podobne i ona czeka na to samo co ja… to radocha, jaką zrobiłaby
mi przychodząc do mnie, byłaby identyczna co ta, jaką ona miałaby, gdybym to ja
przeprosiła. Dlatego: nie. Przykro mi Johnny, ale nie.
Spojrzałam się szybko na Christophera, żeby zmienić temat.
- Szkoda, że się na niego wywaliłeś - cmoknęłam, udając
przejętą. - Ta ręka wygląda źle, chyba musimy iść do lekarza.
- Co? Nie, nie. Już mnie nie boli, poza tym to było tylko
mał… Och tak. Ała! Chryste, jak to boli!
- Stanowczo musimy iść do szpitala. - Na tym obozie szpital
był wymówką na wszystko, cholera. Jenny tam mnie zabrała, żeby ratować od
Thomasa, ja już kilka razy udałam, że muszę tam iść, słyszałam tę wymówkę w
ustach Thomasa, Amy, wielu osób. To takie tutejsze „o cholera, zostawiłam
włączone żelazko!”
Rzuciłam Johnowi szybkie spojrzenie i naprawdę liczyłam, że
zobaczył w nim „przepraszam”. Widzicie? To jest ukryty skurczybyk- nie cierpię
ludzi, co zmuszają do włączania sumienia. A Johnny właśnie taki był; jak na
niego patrzyłam, miałam ochotę się przytulić i obiecać, że pomogę mu zbawiać
ten cholerny świat.
(mniej więcej tak wyglądają Thomas, Chris i Charles kiedy są sami; Oscar gdzieś tam też jest, wygląda podobnie ale się do nich nie przyznaje)
Co nowego w rozdziale?
Nic. A to dlatego, że w tym momencie nadrobiłyśmy już wszystko, co opublikowałyśmy kiedykolwiek wcześniej. Ta-dam! Kolejne rozdziały będą już nowiutkie, nigdy nie ujrzały światła dziennego! Dlatego też nie będziemy już pisać "co nowego w rozdziale", ponieważ każdy kolejny rozdział będzie całkowicie nowy.
SZczerze mówiąc, ja też czekałam. Czekam na każdą postać, jaka się pojawia. Choć jeszcze jej nie znam, czekam - może okaże się cudowną, moją nową ulubioną postacią? A karty tych chłopaków widziałam, kojarzyłam ich...
OdpowiedzUsuńI JUŻ ICH KOCHAM.
A poza tym to bardzo powaznie przewartościowuję teraz to co chcę od życia, bo po przeczytaniu tego doszłam do wniosku, że MARZĘ być w ich cztero-osobowym gangu, ale to oznaczałoby że miałabym być facetem. Trudno. Zakochałam się w domku Zeusa i panującym tam klimacie.
Bardzo podoba mi się to, że Rowllens jednak jest na jakimś treningu. Nie mówię, że bym narzekała, gdyby tego treningu nie było, ale ja sama zdążyłam zapomnieć, że jednak "Turniej, ona nie umie walczyć, trochę to problematyczne". A tak to prosze proszę. Kochany, ideał człwoieka, mój ukochany, najwspanialszy Christopher jej pomoże.
Kiedyś będę w miarę czytania kopiowała najlepsze tekty. Teksty wypowiedziane przez bohaterów, myśli Rowllens, sposoby przedstawienia sytuacji... Bo jak czytam to chichram się do ściany, a gdy mam napisać komentarz to... to nie wiem co wybrać, od czego zacząć, czy nie zaniedbam lepszego tekstu, wypisując tylko ten... Trudne to życie ;//
Bardzo się cieszę, że wstawiłyście kolejny rozdział. Mam nadzieję, że pojawi się jeszcze jakiś w tym miesiącu (to tylko trochę uszczypliwe, chcę was zmotywować, tak z głębi serduszka!). Kocham te opowiadanie, ściskam Was obie!
Przyznam ci się- ja też zapomniałam, że jakiś trening to by się jednak przydał... Chyba po prostu poczułam ducha jakiego czują na obozie i odruchowo usunęłam z grafiku jakiekolwiek obowiązki ((:
UsuńWiem, zasłużyłyśmy na wszystkie uszczypliwe komentarze! Jesteśmy na nie gotowe...
Ja też mam nadzieję, że kolejny rozdział się pojawi jakoś niedługo. Postaramy się.
Gwiazda
Umarłam.
OdpowiedzUsuńA kto umarł nie może pisać komentarzy.
Nie no, żartuje.
Rozdział...jejkuuuu, też kocham tę paczkę!
I Pandorcia i jej pierwsza miłoooość, awwww~
Chris jest najlepszy. Oscar to Oscar. A Charles...
Jejku, ja autentycznie mam wieeeelką nadzieję, że Victa będzie córką Zeusa! I wtedy wbije do ich braterskiego gangu! OBY!
Esmi...Esmi, bidulko ty moja. Dlaczego ten friendzone jest taki...taki...ugh!
Też bym na miejscu tych dzieciaków jej poszukała. I POWIEDZIAŁA ŻE MA SZCZERZE POGADAĆ Z TYM PIERUNEM NICKIEM!
Poza tym nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału. Chcę zobaczyć Victorię jadącą do mamy po nowe ciuchy, a poza tym...
Cieszę się, że Chris chce zmusić Victorię do treningu. Myślę, że jeśli trochę by poćwiczyła to...to byłaby dobra. Nie najlepsza, ale dobra. I podoba mi się charakter Victy. Te jej rozważania, to jak chce-ale-nie-chce-tego-pokazać i Chris który wie-o-tym-i-nie-omieszka-jej-o-tym-powiedzieć i po prostu...
No syn Eris. NO NIE WiERZE.
A poza tym... CHWILA. Przewijamy do tego momentu:
"- Ja się do tego nie przyłożę - oznajmił Oscar spokojnie, kręcąc głowa i wypuszczając dym z ust, co dało efekt zasłony dymnej.
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…- urwał, rzucając mi szybkie spojrzenie. Najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale przypomniało mu się, że stoję tuż obok. Odchrząknął cicho. - Beznadziejny jesteś."
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…
- Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za…
Za...za...zauroczeniem? Urwał bo przypomniał sobie o Row...Victorii. Mam tu pewne podejrzenia, moi drodzy. Mam tu pewne PODEJRZENIA I ZEUS MI ŚWIADKIEM, ŻE JA SIE DOWIEM O CO CHODZI!
Reasumując, rozdział długi, takie lubie. Rozdział z paczką zajebistych, to lubie.
I...chwila.
Nie będzie co nowego? Skończyliście na tym? A nie na tym jak
SPOILER
SPOILER
SPOILER
SPOILER
SPOILER
SPOILER
V. rozmawia z M. przez Ir., wpadka z drzwiami, V. załamana, A. to widzi i godzą się. (napisałam tak ułomnie, jakby jakiś idiota nie doczytał napisów SPOILER)
SPOILER
No chyba że robicie to od nowa inaczej ^^
Weny do pisania, żebyście pisały częściej i...czasu. ^^
Nez
(#TEAM #CHRISTOPHER)
A. No masz rację. To jednak nie skończyłyśmy "co nowego?" ;')) Jak dobrze widzieć, że są osoby, które znają się na naszym opowiadaniu nawet lepiej niż my...! Chylę czoła.
UsuńPrawda? ja też uważam, że Es i Nicolas powinni się wreszcie ogarnąć, tak na amen! Ale nieeee...! Wszelkie zażalenia do Lady.
No, przyznaję się - Chris to moje maleństwo oczko w głowie i cieszę się, że go lubisz. On i Rowllens będą mieć cudną relację, to mogę zdradzić, bo też wielką niespodzianką to nie jest...
Córka Zeusa? A nie Hermesa? Ja sama nie wiem komu kibicuję bardziej (choć już dawno zdecydowałam, czyją będzie córką). To będzie ciekawa część kolejnych rozdziałów... O tak, rodzic Vicky będzie istotnym tematem już niedługo.
"Odbierasz nam całą zabawę tym swoim za..." Wiesz o co chodzi? Bo ja myślę, że wiesz o co mi chodziło, i jeżeli myślisz o TYM to powiem ci, że TAK.
Gwiazda
(ja jednak #TEAM #ROWLLENS)
Hej bardzo przepraszam że dawno mnie tu nie było ale jakoś nie miałam czasu/ochoty na bloggera w ogóle.
OdpowiedzUsuńCzy nie skończyło się przypadkiem na A I V godzącymi się?
Nie rozumiem, dlaczego Viktoria jest tak zakochana w Oscarze. Ja po prostu... jak masz takiego Chrisa, Thomasa i Milosa to jak można wybrać Oscara? Nie wiem... takie to... smutne. No, ale na szczęście chris zostanie dla mnie.
Kibicuję Victorii córce Zeusa bo chcę zobaczyć reakcję chłopaków na wieść o tym że dziewczyna wprowadza się do ich męskiej bazy.
VICTORIA WITH A GUN IS MY NEW AESTETIC.
idę czytać następny rozdział
Okej
P.s. na razie zawiesiłam swojego bloga bo muszę przemyśleć wszystkie rzeczy i czy przypadkiem nie chcę wszystkiego napisać od połowy...
Nie, Vi i Amy nadal chcą sie pozabijac ((:
UsuńOscar, Thomas, Milos, PETER, Chris... sama widzisz, jak wiele opcji ma Victoria i jak wiele z tym robi. Wiesz, ona nie wybiera Oscara, ona po prostu uwaza, ze to przepiekny czlowiek i najprzystojniejszy jakiego widziala. Ale na razie to tyle. Victoria nie ma czasu zauwazyc, ze ktos sie jej podoba albo ona komus, jest zbyt zajeta robieniem dramy i szukaniu ich.
Powiem ci, ze twoj komentarz mnie zainspirowal. Bo wczesniej, piszac o tym czy Vicky jest corka Hermesa czy Zeusa (bo nie oszukujmy sie, niczuja inna raczej nie) to ani razu nie wpadlam na to, zeby poruszyc temat co bedzie jak Rowllens nagle im sie wladuje w sam srodek ich meskiego krolestwa ;o uwzglednie to!
PS widze ze zauwazylas moj komentarz na swoim blogu? ;)
- Gwiazda