Kochani!
Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze jest, a tak długa przerwa nie zniechęciła Was już zupełnie.
Rozdziały teraz na pewno nie będą pojawiały się regularnie, przez naukę nawet nie mam jak o tym marzyć. Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze, powrót do szkół nie był szokujący, a od września już się przyzwyczailiście.
Gwiazda
ROWLLENS XXIII
Nigdy nie byłam osobą, która ustawiała sobie każdego dnia
jakiś cel, wymyślała listę rzeczy do zrobienia, miała plany na przyszłość. Nie
miałam nawet tej listy „chcę zrobić zanim umrę…”, cholera. Jednak dzisiejszy
dzień był inny. Dziś miałam jeden konkretny i niby prosty cel: nie wpaść na
Thomasa. I udawać, że jestem zbyt dojrzała na głupie zachowania, takie jak…no
nie wiem…takie jak na przykład unikanie chłopaka z którym się całowało na imprezie.
Tak, stanowczo byłam na to zbyt dojrzała.
Ta, co w tym trudnego? Wszystko.
Po pierwsze – ja na niego nigdy nie wpadałam, to on pojawiał
się nagle i mnie dręczył. Odkąd tylko tu przyjechałam. Ale okej – odkąd
proponował mi malinki, jeszcze go nie widziałam.
Po drugie – Thomas nagle był wszędzie.
Po trzecie – byłam przewrażliwiona i to ja go widziałam
wszędzie, choć tak naprawdę nie było go nigdzie.
Ale szło mi dobrze, dopóki nie wpadłam na Amandę (zakochaną
w Thomasie) i Judy (siostrę Thomasa) zaraz po obiedzie.
Jednak wtedy wykonałam w myślach szybkie rachunki i uznałam,
że lepiej trafić nie mogłam. Kogo jak kogo, ale Judy to Thomas raczej nie szuka
i szanse, że go spotkam, były wystarczająco niskie. No, lepiej się ustawić
mogłam tylko znajdując Cleo, cholera.
Dlatego chętnie przyłączyłam się do dziewczyn, które
wybierały się na spacer w stronę Wielkiego Domu (tam dla odmiany był Chejron, a
jego też na ogół Thomas unikał), a w myślach gratulowałam sobie sprytu. I
dojrzałości. Byłam bardzo dojrzała.
Do Chejrona na podwieczorek przy partyjce brydża niestety
nie dotarłyśmy, ponieważ Judy zachciało się poopalać na jednej z ławek.
Argumenty za: owa ławka stała na pagórku, widziałam stąd okolice i ludzi,
którzy się kręcili w pobliżu, a jakby trzeba było uciekać, miałam górki. Argumenty przeciw: goniący mnie też
miałby z górki, ale liczyłam, że tylko ja byłam aż tak dojrzała, żeby dać nogi
za pas przy konfrontacji.
Z przyjemnością przesiedziałam tam z dziewczynami
parędziesiąt minut, rozmawiając. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, zarówno Judy jak
i Amanda, potrafiły prowadzić dyskusję na każdy temat. Do tej pory uważałam je
za spoko laski, jednak dosyć ograniczone. Każdy chyba ma dwie znajome, które
potrafią przeplotkować pół dnia we dwie i nie zejść z tematu paznokci albo
nowej kolekcji Chanel. Nic bardziej mylnego. Amanda owszem, była niedościgniona
w temacie torebek i sandałów rzymskich, które są hitem tego lata, jednak
patrzyłam na nią jak osioł, kiedy zaczęła opowiadać o kinie francuskim. A
wszystko dlatego, że Judy skrytykowała współczesną tendencję artystyczną w
szkole reżyserskiej, którą podobno widać u każdego reżysera przed
czterdziestką. A temat wyszedł ode mnie, bo napomknęłam, że nie lubię chodzić
do kina.
Siedziałam obok nich i czułam się jak skończona idiotka. Nie
dlatego, że odstawałam od rozmowy. Było mi głupio, że mogłam je posądzić o
bycie płytkimi kumpelami.
W pewnym momencie jednak, nasze dywagacje przerwał pędzący
ścieżką Arthur. Właściwie to szedł energicznym krokiem, a przed nim
niebezpiecznie się chybotała wieża z kartonowych pudeł, które trzymał obiema
rękoma.
- Ej, ej, ej jej! – Judy zatrzymała brata, energicznym
pstrykaniem palcami. – Stop.
Arthur zamarł, z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, jakby
chciał zrobić krok w przód. Jednak wtedy spojrzał się na siostrę, która powoli
opuściła przedramię z powrotem na oparcie ławki, a w zamian uniosła brwi i
ściągnęła sceptycznie usta.
- O, hej Judy. – Posłał jej niewinny uśmieszek, udając, że
wcale nie zamierzał jej minąć bez słowa. – Hej Amanda i Victoria.
Amanda uśmiechnęła się do niego miło, a ja uniosłam leniwie
dłoń. Za to Judy nawet nie drgnęła, nadal trzymała ręką w górze, opierając
łokieć o tył ławki.
- Po co ci te rzeczy i dlaczego biegasz po obozie?
- Sport to zdrowie? – spróbował chłopak, na co jego siostra
zgodziła się z nim, głębokim skinięciem głowy.
- Racja. Ale ty i tak nigdy nie biegasz, a ku zdrowotności
dajemy ci codziennie witaminki. Ale niech ci będzie. To powiedz mi, dlaczego w
takim razie biegasz z tymi kartonami, jakby gonił cię ojciec.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że to powiedziane nie wprost
„jakby cię śmierć goniła”. Czasami zapomniałam, jak bardzo to miejsce jest
porąbane i jak dziwni są tu ludzie, których ojcem jest sama śmierć we własnej
osobie.
- Thomas chciał, żebym poszedł po to do Hekate.
- A dlaczego Thomas chciał te rzeczy i żebyś biegał za niego
po obozie? – Siwowłosa uniosła brwi jeszcze wyżej, przechylając głowę. Jej ton
jasno dawał do zrozumienia, że oczekuje innej, konkretnej odpowiedzi, a nie
takich ogółów. Na miejscu Arthura zaczęłabym panikować.
- Bo uważa, że oni wiedzą, że tam pójdzie i na niego tam
czekają.
Eee… Okej. Na początku to nawet nie zrozumiałam co biedak
miał na myśli. Potrzebowałam pięciu sekund, żeby powtórzyć sobie w pamięci jego
odpowiedź i przetłumaczyć ją na ludzki. - Oni?
– Judy nie dawała za wygraną. – Faceci w graniakach go śledzą, czy głosy w jego
głowie zwane „sumieniem” w końcu się przebiły się przez jego ego?
- Oj, no kurde, bo oni się znowu pokłócili. – Arthur się
wykrzywił, opuszczając ramiona. Jeden ze słoiczków wypadł z kartonowego pudła,
które trzymał przed sobą, więc Amanda z gracją po niego sięgnęła i ułożyła na
stercie innych. – O, dziękuję ci bardzo. Bo oni znowu się pokłócili, nie wiem
kiedy i o co dokładnie, ale jakąś godzinę temu Thomas zamknął się w domku i
nikogo nie chce wpuścić. Mnie wpuścił, bo byłem mu potrzebny, ale Junior siedzi
na zewnątrz. Biedny, nawet mi go szkoda, bo nie przywykł jak bardzo jesteście…
to znaczy Thomas! Ty nie, tylko Thomas! Jak bardzo Thomas jest szurnięty!
Jednak Judy nie wyglądała na urażoną. Wysłuchała Arthura do
końca, po czym obróciła głowę przodem do mnie i Amandy. Jej przyjaciółka
uśmiechnęła się do niej miło:
- To co teraz zrobisz?
- Zostawię was i pójdę patrzeć na to z pierwszego rzędu.
Może nawet spotkam Charlesa i przypomnę mu, że Thomas panicznie boi się wszy.
I to jest dobra postawa, moja droga.
- Wszy?
- Groteskowe, prawda? – Posłała mi subtelny uśmiech, który
mógłby zabić.
Kiedy Arthur pobiegł w stronę domków, a Judy z rękoma w kieszeni
ciemnego swetra poszła za nim, spojrzałam się na Amandę. Już się do niej
uśmiechnęłam, żeby miło pogawędzić na jakiś temat, jednak dziewczyna mnie
uprzedziła. Westchnęła i jakby to było coś absurdalnego, wyrzuciła rękę w górę,
żeby potem opuścić ją z klapnięciem na udo.
- Bogowie, znowu się pokłócili!
No i się spóźniłam…
A miałam taki cudowny plan ułatwić sobie życie. Ustalmy
jedno: nie bardzo miałam ochotę, żeby wszystko co się dziś wydarzy nawiązywało
do Thomasa. A tak było! Rano, gdy wróciłam z poszukiwań Romeo, którego
znalazłam, do ściany przyszpiliła mnie Amy, pytając KTO. Zamknęła mnie w
łazience, która kojarzyła mi się z imprezą. Jak już jej powiedziałam, chwilę
później do naszego domku wbiegła Eva z Sabiną, żeby zabrać Nicolasa na
„sędziowskie zebranko” do Chejrona, a wcześniej znaleźć trzeciego sędziego.
Kogo? Thomasa. Dziesięć minut dyskutowali gdzie może być, co robi, jaki jest
nieodpowiedzialny i jak bardzo się nie przykłada. Dobrze. Poszli sobie, a ja poszłam na
śniadanie. W drodze tam spotkałam Norberta i roześmianą Jenny, która usłyszała
od Amy historię o Peterze, Tudorach i świadkach. Thomas był wszędzie- to były
urodziny Jenny, Jenny była jego byłą, Jenny go nienawidziła, historia o
Tudorach była nieodłączną częścią tej całej historii, tym bardziej, że z tego
co Thomas mówił, to jego znalazłam jako świadka. W głowie też cały czas miałam
jego uwagę o tym, że „jeszcze chwila i byśmy tę linię Tudorów przedłużyli”.
Chwilowo miałam dość spory awers do Tudorów. Śniadanie przeczekałam, żeby
wreszcie móc uciec do domku i pójść spać. O tym marzyłam i tak tez zrobiłam. Na
obiedzie też nic nie zjadłam, tylko jak w transie obserwowałam Chase’a, który
akurat dziś postanowił zjeść na deser gofra z owocami. Jakimi? Tak, z malinami!
I omal nie zemdlałam, gdy mój Jamajski przyjaciel widząc, że się na niego gapię
podsunął mi gofra z pytaniem czy chcę. Potem złapała mnie Amanda z Judy, ciągnąc
na spacer. Judy – jego siostra,
Amanda – jego fanka. Wisienką na torcie (a może malinką?) była Cleo, która
postanowiła się potknąć o krawężnik na stołówce i wpaść prosto na mnie. Cały
dzień, a było tylko trochę po południu, prześladował mnie Thomas.
A teraz Amandzie się zachciało plotkować akurat o jego
bandzie…! Na obozie jest ponad osiemdziesiąt osób! Czy musiałyśmy akurat
rozmawiać o nich, cholera?
To nie tak, że teraz przeżywałam jakąś fazę wyparcia i
udawania, że Thomas nie istnieje. Nie, w życiu! Jakby się tu pojawił chętnie
bym się z nim o coś posprzeczała. Jednak… Czułam się przytłoczona jeszcze
informacjami o tym, co robiłam, choć tego nie pamiętałam, oraz tym, że jak już
wspomniałam- gdzie się nie pojawiłam tam ktoś szukał Thomasa, ktoś widział Thomasa,
ktoś akurat miał plotki o Thomasie, akurat postanowiła ze mną posiedzieć siostra
Thomasa, potem przybiec brat Thomasa… Za dużo Thomasa!
Odkąd zobaczyłam Judy nie mogłam przestać czekać, aż ta by
się na mnie spojrzała i z lodową miną oznajmiła, że jak jeszcze raz tknę jej
brata, to mnie zabije. Ciekawe jakie miałaby do tego podejście jako siostra, bo
taka Amy… Nie, nie, nie… Stop, stop, haha,
oj droga Rowllens, rozpędzasz się. Wcale cię to nie martwi, a tym bardziej nie
ciekawi…!
Wracając… Amanda też nie była spełnieniem moich marzeń,
jeżeli chodzi o dzisiejszego kompana. Thomas jej się podobał od dawna. Ja o tym
wiedziałam. Lubiłyśmy się. Na swoją obronę mogłabym tylko zgodnie z prawdą
powiedzieć, że nie pamiętam żeby to
była moja inicjatywa… Nie mniej, za każdym razem kiedy dziewczyna ruszyła się
zbyt gwałtownie oczekiwałam pełnego nienawiści spojrzenia i krzyku w stylu „jak
mogłaś mi to zrobić?!” oraz takich tam babskich bzdur.
- To oni się kiedyś kłócą?... – spytałam zrezygnowana. No
dobra, możemy o nich pogadać. Zabiłabyś mnie, jakbyś się dowiedziała. I
bynajmniej nie wybrała takiego tematu na pogaduchy ze mną. – I przez „oni”,
rozumiem, że chodzi o Charlesa, Thomasa, Oscara i Christophera, tak?
- Dokładnie. I wiesz, nie nazwałabym tego kłótnią. Oni… Raz
na jakiś czas muszą sobie udowodnić, że każdy jest równie dziecinny i
problematyczny – oznajmiła takim tonem, jakby ubolewała nad ich poziomem. A jednocześnie
nie było w tym ani krztyny pogardy…! – Teraz przez najbliższe kilka godzin będą
zastawiać na siebie pułapki i takie tam.
- Pułapki? – zapytałam krzywiąc się, bo kto robi tak durne
rzeczy?
- Tak, dokładnie takie pułapki, o których myślisz. Szczyt
dziecinady.
Nawet nie miałam potrzeby tego komentować. Patrzyłam się na
nią zrezygnowana, oczami prosząc, żeby po prostu już mi strzeliła w łeb.
Niestety, zamiast tego Amanda wstała, poprawiła włosy i ochoczo wzięła się pod
boki, lekko unosząc się przy tym na palcach i kołysząc się w przód i w tył.
- Chodź, pójdziemy ostrzec innych, bo na przykład rok temu
Charles wylał żywicę na biedną Avny, nie Oscara. Biedna, jej włosy były tak
zniszczone, że musiałyśmy jej je obciąć, a potem Chejron dał jej jakiś wywar,
żeby odrosły… Nadal boi się Charlesa.
- Jak to? Nadal się boi?
- Może dlatego, że ilekroć Charles ją widzi, zaczyna się
bawić włosami: swoimi, osób, które stoją najbliżej… I wtedy cały czas utrzymuje
z nią kontakt wzrokowy.
- On nie ma serca – uznałam, kręcąc z politowaniem głową.
Amanda wydęła usta, jakby rozważała taką opcję. Zaraz jednak
uniosła z politowaniem brwi, a jej wargi wykrzywiły się w kpiący uśmieszek,
godny największego szelmy.
- Nie, mózgu – oznajmiła, gestem dłoni zachęcając mnie do
podniesienia się z ławki. Uśmiechnęła się do mnie jak prawdziwa szkolna
prezydent. – Ale oczywiście, bardzo go lubię, naprawdę.
Weszłyśmy z Amandą do domku Hermesa. Na jej widok Amy
drgnęła, ale nie straciła fasonu. Wiedziałam, że za sobą nie przepadały, ale
ceniłam je, bo obie umiały się tolerować. Z tego co mi kiedyś mówiła Amy, znały
się od dziecka. Poznały się przed tym jak Amanda trafiła na Obóz, zanim
wiedziały kim jest drugi z ich rodziców. Blondi twierdziła, że mało brakowało,
a ojciec Amandy zostałby jej tatą numer cztery…albo pięć…?
- Hej Amy – przywitała się córka Afrodyty, uśmiechając się
do niej ciepło. – Cześć chłopcy!
Johnny i Chase, którzy siedzieli przy jednym z łóżek na
ziemi, unieśli ręce w geście powitania. Materac służył im za stół, Chase’owi
też za podparcie na łokcie i brodę. Żaden z nich nie oderwał wzroku od kart,
jedynie Johnny mruknął coś, co miało zastąpić powitanie.
- Nie do wiary, że tyle przesiadujecie w tym budynku –
oznajmiła Amanda, rozglądając się na boki.
Syf, syf, syf i bałagan. Na szczęście dziewczyna była na tyle
taktowna, że tylko nerwowo zagryzła wargę i zmusiła się by oderwać wzrok od
wieży z puszek po energetykach na parapecie. To była bardzo ładna wieża,
sklejaliśmy puszki gumami do życia i zaschniętym szamponem (który wylała na nią
Suzanne, twierdząc, że to zabije smród; i miała rację).
- Nie wolicie grać w karty i odpoczywać gdzieś na zewnątrz?
Tu jest tak duszno.
- Wietrzymy raz na jakiś czas – zaczęłam bronić siebie i
resztę. Amy przytaknęła.
- Raz na tydzień, ale wietrzymy. Chyba, że Chase pójdzie
biegać i się nie wykąpie przed snem. Wtedy też wierzymy.
- Albo gdy Amy naje się grochówki. Wtedy wietrzymy przez
tydzień, nieprzerwanie – odgryzł się jej brat. Słysząc to Amy rzuciła w jego
stronę poduszką, zaklinając się, że to nieprawda. Chase tylko się uśmiechnął
pod nosem, przesyłając jej buziaka w powietrzu. W odpowiedzi kolejna poduszka
śmignęła mu przy twarzy. A zaraz potem wychodny kapeć Amy, bo dopiero teraz go
znalazła pod łóżkiem.
- Swoją drogą – odezwała się Amanda, rozbawiona zachowaniem
znajomych. Dyskretnie przetarła dłonią jedno z krzeseł i przycupnęła na jego
krańcu. – Chłopaki znowu się pokłócili o to, kto robi Chejronowi największe
kłopoty.
- Naprawdę się o to pokłócili? – spytała Amy, a gdy
potwierdziłam opadła z westchnieniem na łóżko. – O mój ojcze, to się robi
nudne…!
- Nudne? – spytałam.
Nadal nie rozumiałam za bardzo co się dzieje i dlaczego
każdy na obozie wiedział o co chodzi. Przykładowo. Idąc tu minęłyśmy Norberta.
Amanda powiedziała tylko „Norbert! Chłopcy znowu się pokłócili”, a ten się
roześmiał i oznajmił, że przekaże innym. Zwykle informacja o czyjejś kłótni
nikogo nie bawi. Może wrogów. Ale Norbert miał dobre relacja z chłopakami, a
mimo to ubawił się na całego. Wyglądało na to, że syn Hekate traktował tę całą
kłótnię (która chyba była czymś w rodzaju cyklicznie wypowiadanej wojny) jako
przykład żenady i źródła atrakcji.
- Tak, bo robią tak co chwila. Jak byłam tu na ferie, i
przyjechali…na trzy dni? Tak, chyba nawet tylko na trzy dni! To wtedy też
zdążyli się o to „pokłócić” – wyjaśniła.
– I za każdym razem dzieje się to samo.
Już miałam zapytać co dokładnie, ale blondynka przekręciła
się na brzuch i opierając na łokciach zawołała do swojego rodzeństwa:
- Ej, chłopaki znowu będą robić sobie kawały! – Chase, który
grał z Johnny’m w karty roześmiał się szczerze, a z łazienki wysunęła się głowa
Suzanne ze szczotką do zębów w ustach.
- O, wreszcie! – ucieszyła się dziewczyna, nie przestając
myć zębów. Ledwo ją zrozumiałam. – Już się bałam, że w tym roku będzie jazda
jak już wyjadę i ominie mnie to!
- Prawda? – Chase zmarszczył nos, jakby się nad czymś głęboko
zastanawiał. – To już… Minął tydzień, nie?
- Yhym – potwierdziła Amy, oglądając swoje paznokcie. –
Jakieś osiem dni temu się zjechali i dopiero teraz zaczynają tę wojnę… Starzeją
się.
- Trzy drachmy, że Christopher na kolacji odkryje, że jest
przyklejony do ławy – rzucił lekko Johnny, który właśnie wygrał z Chasem.
Leniwie zgarnął karty, żeby je potasować.
- Pięć, że Thomas będzie miał niebieskie włosy! - zawołała z
łazienki Suze. – Albo pomarańczowe, bo niebieskie już miał!
- Osiem, że się rozklei – dorzuciła Amy, patrząc się na mnie
rozpromieniona. – Widzisz? To jeden z moich ulubionych dni na obozie.
Odwzajemniłam jej uśmiech, choć bardziej po prostu ruszyłam
górną wargą. Nie było mi jakoś do śmiechu. Potarłam dłonią brodę i poprawiłam
golf Amy, w którym paradowałam od rana i go nie zdejmować do końca życia (tak
na wszelki wypadek), po czym postanowiłam się upewnić, czy słusznie panikuję:
- Czyli przez cały dzień będą się chować przed sobą, czaić
się na siebie i jeden drugiemu dopiekać?
Amanda i Amy jednocześnie kiwnęły głowami.
Bomba. Jak mam unikać Thomasa, wiedząc, że ten się gdzieś
czai? Nawet jeżeli nie na mnie, to i tak. Miałam chodzić po obozie i dostawać
ataku serca na każdym kroku. „O, krzaki- na pewno siedzi tam Thomas”, „Domek Czyjkolwiek?
Nie podejdę, bo wyskoczy na mnie Thomas”, „O cholera, łazienka… nie, nie wejdę
tam bo to na pewno miejsce, w którym chowa się Thomas”. Nawet jak nie chciałam,
byłam już pewna, że gdy tylko wyjdę z domku
zacznę się zastanawiać, czy zaraz nie wpadnę w coś, co planował dla
któregoś z przyjaciół (jak Charles, Oscar, Avny i słoma…). I tak bym się bała, a
teraz bałam się podwójnie. Potrzebowałam przynajmniej dnia, bez niego, żeby się
zdystansować. Czy prosiłam o wiele? Jeden dzień!
W momencie w którym miałam zamiar rzucić się na plecy na
łóżko z głośnym jękiem, rozległo się pukanie do drzwi. Amanda i ja
automatycznie spojrzałyśmy w tamtą stronę, a Amy na braci, którzy dalej grali w
karty.
- Dziwne – powiedziała, marszcząc brwi. – Johnny jest tu…
- Co w tym dziwnego? – westchnął okularnik, wyrzucając na
prześcieradło parę kart, co prawdopodobnie nie spodobało się Chase’owi, bo
jęknął i ukrył twarz w poduszce obok.
- A kto inny puka do drzwi tutaj? – prychnęła Blondi, jakby
to było oczywiste. – Vi, podaj mi mój kapeć, o tam leży…dzięki.
Dziewczyna ubrawszy już swoje wychodne bambosze podeszła do
drzwi. Przybrała poważną minę, najprawdopodobniej chcąc przedrzeźniać i wyśmiać
nieszczęśnika, który postanowił zdobyć się normalne zachowanie w tym
nienormalnym miejscu i zapukać. Gdy otworzyła jednak drzwi, całe nadęcie z niej
opadło. Od razu odchyliła głowe do tyłu, żeby westchnąć z dezaprobatą.
- Ojcze przenajdroższy, zwariowałaś?! – zawołała po chwili,
marszcząc groźnie brwi w stronę przybysza. – Co to w ogóle ma znaczyć, że
pukasz! Nie mam cię na oku od niecałych…ilu? Ośmiu godzin? Dziesięciu? A ty już
zidiociałaś!
Tak krzycząc wciągnęła do pokoju biedną, jak się okazało,
Esmeraldę. Brunetka nie potrafiła się nie uśmiechać przy tym głupkowato,
patrząc rozczulona na Amy. Chase i Johnny jednocześnie rzucili w jej stronę
„hejka”, jakby nie dostrzegając w czym ich siostra ma problem. Za to ta
wyrzuciła ręce w górę i popatrzyła się na mnie z oburzeniem.
- Widzisz? Widziałaś to? Puka jakby tu nie mieszała! –
Jeszcze raz prychnęła, po czym dwoma kopniakami zrzuciła ze stóp swoje wychodne
kapcie. – A ja się nawet dla ciebie wystroiłam, a to tylko ty…!
- Dzięki Amy, to miłe, że to tylko ja…
- Tylko ty! – poparła ją ta, jakby to miał być komplement. –
Nie jakiś prezes związku pszczelarskiego, tylko ty! Swoja, a nie obcy.
Amanda widząc Esmi podniosła się z krzesełka, na którym do
tej pory siedziała, choć starała się wręcz nad nim lewitować, byleby nie
dotknąć. Podeszła do brunetki po czym delikatnie położyła jej dłonie na
ramionach, jak wszystkie ciotki na rodzinnych imprezach, kiedy prawią
komplementy.
- Esmeral! Nie miałam okazji ci jeszcze pogratulować… -
posłała jej promienny uśmiech, na który Es odpowiedziała podobnym. –
Przepraszam, nie było mnie wczoraj, ale chyba rozumiesz, że Judy i Jenny za
sobą nie przepadają, a że to były również urodziny Jenny…
- Jasne, jasne, rozumiem – przerwała jej dziewczyna,
marszcząc przyjaźnie nos. – Naprawdę cię rozumiem.
Amanda w odpowiedzi pokazała jej idealnie białe zęby i
odsunęła się trochę. Po czym przeprosiła nas, twierdząc, że musi poszukać
jednej z sióstr. Coś czułam, że przytłoczył ją brak powietrza w naszym domku, a
proporcjonalnie odwrotna ilość kurzu.
- Vicky… - Esmeralda wychyliła się zza niej, żeby móc na
mnie spojrzeć. - Jesteś zajęta?
- Tak, jak miałam cztery lata zaręczyłam się z pluszowym
misiem – odparłam, ściągając lekko usta i unosząc ciekawsko brwi. – A kto
pytał? Milos?
- Chejron – odcięła się Es, prychając cynicznie. Jednak
zaraz ten uśmieszek zszedł jej z twarzy i powróciła pewnego rodzaju zmieszanie,
które dostrzegłam u niej już wcześniej. Miała nieobecny wzrok, jej spojrzenie
skakało z każdego przedmiotu w tym domku i na nikim nie zatrzymało się dłużej
niż parę sekund. – To… Mogłabym cię na chwilę porwać?
- Uwielbiam być porywana – oznajmiłam dumnie, podnosząc się
z krzesła. Mój żart mi się podobał, do czasu gdy przypomniałam sobie, kto mnie
tu porwał. Thomas, cholera, znowu ten cep…!
- A dokąd się porywacie? – wtrąciła się Amy. Pytała z
ciekawości, nie żeby wymusić zaproszenie dla niej. Nie wyglądała na chętną,
żeby iść z nami, szczególnie, że właśnie opatulała się w jeden z koców obok
braci.
Spojrzałam się na Es, bo sama też w sumie chętnie bym się
dowiedziała. Ta jednak najwyraźniej nie miała konkretnego planu, bo wzruszyła
ramionami.
- Nie wiem, tak po prostu. Na babskie ploteczki.
Amy wygięła usta, na znak, że rozumie okoliczności, po czym
dodała tylko:
- Właśnie poczułam, jak rosną mi jądra. „Babskie ploteczki”.
Luzik, ja tu zostanę z moimi chłopcami. To o czym będziemy plotkować, panowie?
Czy panowie nie plotkują…?
I kiedy Chase z Johnny’m zaczęli jej tłumaczyć, że oni nie
plotkują, nawet (i tym bardziej) z nią, ja i Es wyszłyśmy na zewnątrz.
- To trochę przytłaczające, wiesz?
Spojrzałam na Esmeraldę zdziwiona.
- Pięcioro rodzeństwa w twoim wieku przytłacza? Nie
przypuszczałabym.
Brunetka zaśmiała się rozbawiona i trąciła mnie łokciem,
jakby chciała mnie zbesztać, że bagatelizuję jej wyznania. Siedziałyśmy na
trawie gdzieś po środku obozu. Es oparła się o drzewo, a ja usiadłam po turecku
obok niej, zagorzale oskubując wszystkie stokrotki z płatków.
- A jednak, wyobraź sobie, że przytłacza. Jedna dziewczyna
jest z tego samego miesiąca co ja… No naprawdę, Victoria, ja potrafię
zrozumieć, że tu o niektóre kwestie się nie pyta, tylko przyjmuje do
wiadomości… Chejron, pojawiające się jedzenie, latające kucyki… Ale no żesz
cholera tu chodzi o fizyczne, żywe osoby, takie jak ja. Skoro ta dziewczyna
jest ewenementem, to ja też! Jednak my się urodziłyśmy z jednej matki, bogini
co prawda, w tym samym miesiącu! Tu chodzi o ludzkie życie, tu nie ma miejsca
na to…na to…
- Na magię – podsunęłam, wręczając jej łodyżkę z samym
żółtym środeczkiem. – To najpopularniejsze i najbardziej obrazowe określenie, z
jakim się spotkałam tutaj.
- Serio? Bo mi wczoraj Charles tłumaczył to jako „erotyczny
eksces ewolucjonizmu”. – Pokiwałam głową z podziwem, jednak na coś takiego
trzeba wpaść. – Nie jestem pewna, czy on w ogóle wie co to „ewolucjonizm”.
- Nie dowiesz się – westchnęłam. – Jak nie wie, to się nie
przyzna, jak wie, nie powie, bo śmieszniej jest rżnąć durnia. Ale wracając…
Podoba ci się w ogóle?
Jeżeli wczoraj czułam się pominięta i zapomniana, dziś mi to
zupełnie przeszło. Po pierwsze moje życie było dostatecznie ciekawe bez całego
zamieszania z nowym domkiem, rodzeństwem i tak dalej. Po drugie nawet tego nie
chciałam. Było mi dobrze gdzie byłam, na razie wolałam tego nie zmieniać.
Poczułam się już bezpiecznie z Amy pod ręką. Nagle ta „rodzicowa kwestia”
wydała mi się większym problemem niż frajdą.
- Chyba tak – odpowiedziała dopiero po chwili, przenosząc
spojrzenie z obskubanej stokrotki na mnie. – Tak, raczej tak. Nie potrafię tego
wytłumaczyć, bo nie wiem, czy tak jest serio, czy sobie to wymyśliłam, ale
czuję, że to moje rodzeństwo. Nie żebym od razu miała z nimi jakąś większą
wieź. Tylko… Pasują mi. Do życia. To jak się z nimi żyje, mnie nie męczy. Nie
mam poczucia, że z kimś nie mam wspólnych tematów. W domku Ateny czuję
się…odpowiednio.
- Czyli?
- No wiesz… Swobodnie. Nic mnie nie przytłacza, przeraża,
nic mi nie przeszkadza – postarała się wyjaśnić, jednak czując, że wcale nie
rozjaśnia sprawy, cmoknęła zblazowana. Odchyliła głowę do tyłu, jakby wśród
gałęzi miała znaleźć odpowiedź, a kiedy zebrała myśli wyciągnęła w moją stronę
rękę, jakbym była dowodem. – Na przykład u Hermesa, tak nie miałam.
- Było ci źle? – zapytałam odruchowo, nie kryjąc zdumienia.
Esmi szybko pokręciła głową.
- Nie, nie źle. Tyle że tam było za dużo. Za intensywnie.
Nie przerażał mnie ten bałagan, bo w sumie to ten domek jest jak wór na rzeczy
znalezione, ale jest to bardzo higieniczny wór… Po prostu wiem, że za tydzień
bym potrzebowała wyjść.
- No, może faktycznie w tym domku jest „za dużo”. Za dużo
ludzi, kołder, ubrań, głosów, jedzenia, krzyków, awantur o nic…
- Właśnie. – Córka Ateny posłała mi wdzięczny uśmiech.
Oparła się o pień i splotła pace na podciągniętych do siebie kolanach. – To
samo z ludźmi… Hermesiątka to podobno naturalnie są takie charyzmatyczne, że
każdy je lubi. Prawda, ja nawet Suzanne lubię. Ale nie przeprowadziłabym się z
taką Amy na rok do jednego mieszkania.
Wyobraziłam to sobie. Ja i Amy jako współlokatorki. Ja i
portfel Amy i Amy. Cholera, w sumie… Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam…?
- Za to u Ateny każdy jak leci jest pode mnie, oni myślą jak
ja i są tacy… Moje alternatywne wersje. Ja tylko bardziej ambitna, ja kierująca
się pasją, ja z denerwującym celem zbawienia każdego w potrzebie, ja tylko
osiem razy bardziej bezpośrednia...
- Koszmar – wtrąciłam się, a potem wyszczerzyłam do Es,
rozbawiona. – Wyobraź sobie moje rodzeństwo. – Ja tylko ambitniejsza, ja
kierująca się rozumem, ja tylko bardziej impulsywna, ja tylko dojrzalsza… To
musiałby być najbardziej znienawidzony domek w tym miejscu, masz pomysły? –
zapytałam sceptycznie, na co Esmeralda zaczęła się śmiać, a ja razem z nią.
Dziewczyna tylko rzuciła rozbawiona:
- Owszem, jeden pomysł mam.
Ale nie dopytywałam się jaki.
Nie czułam się winna, nie czułam się głupio, nie było mi
wstyd, nie miałam absolutnie żadnego problemu z tym całowaniem się. Według
samej siebie? Nic wielkiego. W stosunku do Thomasa? Nie miałam problemu. No,
jedyny problem jakiego nie chciałam mieć, to nie chciałam, żeby ktokolwiek
wiedział. Bo ja swoje myśli i swój stosunek do sprawy znałam. A inni nie, więc
nie zamierzałam słuchać plotek, dorobionych teorii, uwag i głębokich analiz,
bla bla bla….. Nie mniej, uznałam, że najlepsze co mogę dziś sobie zrobić to
urlop. Urlop od Thomasa.
Też nie dajmy się zwariować – nie zamierzałam unikać go
celowo, bo to mijałoby się z celem jakbym cały dzień się chowała i myślała o
tym, żeby go nie spotkać. Nie. Miałam zamiar posiedzieć z innymi ludźmi,
pomyśleć o wszystkim tylko nie o nim, unikać domku Zeusa, jego rodzeństwa… No,
ogólnie. Postanowiłam, że potrzebuję ochłonąć, ułożyć sobie codzienność ze
świadomością, że cholera jasna się z nim przelizałam.
Niestety nie bardzo mi to wychodziło jak na razie. Niby
osobiście go nie spotkałam, ale Thomas był wszędzie. Prawie cały dzień, poza
chwilą, którą przespałam po śniadaniu, byłam spięta, że zaraz coś wybuchnie i
wszystko sprowadzi się na złe tory…
Dlatego byłam przeszczęśliwa,
gdy wpadłam na Jenny. A właściwie ona na mnie. A dokładniej rzecz ujmując ja
wpadłam na papier, który wyciągnęła przed siebie. Czytaj: oberwałam jakiś
kartkami prosto w twarz. Z Jenny nie było nigdy łatwo, ale człowiek się
przyzwyczaja, prawda…? Ja nadal w to wierzę; może w końcu przywyknę do jej
powitań.
- Zabiję!
Cholera, czy to zdjęcia z nagrania monitoringu za domkiem
Hermesa? A może ktoś rozesłał do wszystkich anonima, że „uuu Rowllens poleciała
w ślinę z Thomaseeem!”. (Jakby to była jego treść, autora znalazłabym w
sekundę.)
- Zabiję ich wszystkich.
Cóż, Thomas był jeden, jakby się dowiedziała to chciałaby
zabić tylko jego. A raczej mnie. Odetchnęłam z ulgą, która szybko ze mnie
uleciała, bo zdałam sobie sprawę, że przesadzam. Byle papierek i jedna wkurzona
osoba (i to Jenny), która się wścieka o wszystko, a ja mam duszę na ramieniu.
Wzięłam głęboki wdech i powtórzyłam w myślach: „Victoria, ogarnij się”. A ta
druga Victoria, która siedziała zawsze w mojej głowie i to ona miewała te
głupsze od głupich pomysły, strzeliła palcami i szczerząc się idiotycznie
dodała: „się ogarnij, ta, ale tym razem nie z Thomasem, ok?”. Nie śmieszne,
Vicky, nie śmieszne, cholera…
- „Kwiatuszek”! Co to za nazwa, pieprzony Brown, jak on…
- Co? – przerwałam jej, wyciągając z ręki kartki. Jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Jen w tym samym momencie ucichła. – A, to
ten prezent. I o to tyle krzyku…?
Zaciśnięta szczęka Jen, sine usta i oczy jak szparki,
wskazywały na to, że o to warto tyle krzyczeć, a nawet więcej. Ale zamiast się
drzeć, postanowiła tylko zacząć się wygrażać, syczeć i cedzić przez zęby jak to
go zabije.
- Thomas, jak tylko…
- To nie tylko od niego, też od Amy…
- Ale to jego pomysł.
- No co ty, sam by na to nie wpadł. – Może obrażając Thomasa,
ją udobrucham? – Pewnie pomagał Chris, Charles…
Podałam jej papiery, drugą ręką klepiąc w ramię. Córka
Demeter chwyciła je i teraz dodatkowo co jakiś czas uderzała nimi o wolną rękę,
jakby to był kij bejsbolowy.
- Ale to ten wiecznie nabzdyczały palant…
- Nie tylko on… - zaczęłam i uśmiechnęłam się z politowaniem
w spojrzeniu, żeby jej pokazać, jak bardzo niedorzeczne są jej pomysły. Ale nie
dokończyłam, bo wpadłam na stalowe spojrzenie oczu mojej przyjaciółki.
- Bronisz go?
Teraz to opadły mi ręce. Jaja sobie kobieto robisz…?
Nie, jedynie próbuję usunąć jego osobę z tej rozmowy, ale
zadając się z tobą nie mam szans.
Czy ona zdawała sobie sprawę, że proporcje mówienia o
Thomasie i Norbercie wynosiły tak pięć do jednego? Z przewagą dla Thomasa.
- Cholera, Jenny! – zawołałam, wyrywając jej z rąk plik
papierów i rzucając go pomiędzy nas, na chodnik. Razem z kurzem parę kartek
podleciało w górę i osunęło się w dół na boki. – Czy ty możesz do jasnej
cholery przestać truć mi dzień i nie gadać o Thomasie?!
Jen stałą przede mną wbita w ziemię. Ramiona opadły jej w
dół, proporcjonalnie odwrotnie niż brwi – które podjechały niemal do połowy
czoła, sprawiając, że nigdy nie widziałam tak szerokich oczu. Jednak nie
wyglądała wcale na przestraszoną. Raczej jakby się zastanawiała, czy powinna
mnie zdzielić toporem w głowę, żeby mi pomóc, czy tylko dla własnej przyjemności.
- Dziś są twoje urodziny, ja mam kaca po twojej imprezie
urodzinowej, jest piękna pogoda…! Błagam cię, przestań się wkurzać o jakąś
bzdurę! Poza tym… Jen, przyznaj! Jakbyś nic od nich nie dostała, byłabyś
jeszcze bardziej wkurzona. Jakbyś dostała coś normalnego? Też byłabyś wściekła!
– zawołałam, teatralnie rozkładając ręce i odchylając się do tyłu,
przedrzeźniając ją. - Twoim celem życiowym jest wkurzanie się na nich,
więc…odpuść sobie!
Skończyłam i wyrzuciłam ręce w górę, bo cholera jasna DOSYĆ.
Chciałam odpocząć. Jednak wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że bardziej jednak chciałam
przeżyć. A mina Jenny wskazywała na to, że mogę
znaleźć w tej kwestii pewne utrudnienia. Czarnowłosa nie drgnęła, nadal
patrzyła się na mnie w ten sam sposób.
- Yyy… Proszę? – zapytałam niepewnie, próbując się
uśmiechnąć. Wyglądało to raczej jakbym prezentowała dentyście mój zgryz, ale
starałam się.
- Głośno krzyczysz, jak na kacowicza – zauważyła w końcu.
Przechyliła głowe na bok, obserwując mnie z lekkim uśmiechem. Kiedy się
ruszyła, wszystkie emocje jakie prezentowała przed chwilą znikły. – I chyba coś
ci upadło.
- Faktycznie – odparłam, patrząc się w dół. Jedna z kartek
akurat zsunęła się z mojej stopy, na którą wcześniej wleciała.
- Chyba czas to posprzątać.
- Nie mam zamiaru tego podnosić – odparłam, krzyżując ręce
przed sobą. Jen uniosła jedną brew, zatykając króciuteńkie włosy za ucho.
- Tak? Ja też nie.
Stałyśmy naprzeciwko siebie. Ona rozbudzona przez
bulwersowanie się na prezent, jaki dostała i nawet jeżeli była jeszcze pijana,
co oznajmiła mi przed śniadaniem, to nie było tego po niej widać. A ja byłam
przede wszystkim zmęczona, rozdrażniona i przekonana, że ten dzień to sen,
który nie tyle co zaraz się skończy, co po prostu zaraz znajdę swój rozum i
ogarnę rzeczywistość. Pomiędzy nami, na chodniku leżały porozrzucane kartki.
Córka Demeter przesunęła jedną z nich stopą na bok, patrząc na swój prezent z
wyższością.
- To chyba będą tu tak leżeć.
- Chyba tak – burknęłam. Nie miałam zamiaru jej ulec i
podnieść tego z ziemi. Po prostu nie. Jednak, o dziwo Jenny wcale tego ode mnie
nie oczekiwała.
- Cóż. Szkoda. – Cmoknęła, sztucznie przejęta, nadal patrząc
w dół.
- Trochę szkoda – przyznałam. – Ale nie martw się. Są
podpisane. Pewnie w końcu ktoś je znajdzie i ci odda.
- Zapewne – zgodziła się i posłała mi kwaśny uśmiech. –
Szkoda je tu tak zostawić, ale nie mamy innego wyboru.
- Idziemy do mnie, do ciebie, czy masz inną propozycję?
- Mam. Do Norberta. Mają wygodną kanapę i rolety –
oznajmiła, depcząc po papierze, który nadal leżał na chodniku. Wzięła mnie pod
ramię, a drugą ręką pstryknęła w moje okulary przeciwsłoneczne. – Spodoba ci
się, uwierz.
Czy Arthur nie wspomniał czegoś, że Thomas sam nie pójdzie
do domku Hekate…? A czy ja nie przekonywałam siebie, że unikanie go celowo mija
się z celem…?
- Cudownie – zgodziłam się z nią. – Domek Hekate będzie
idealny, żeby spędzić tam twoje urodziny.
- Chcesz miętówkę?
- Tak, poproszę – powiedziałam, śmiejąc się cicho pod nosem.
Posłałam jej szczery uśmiech, bo mnie rozbroiła. Ostatnio
gdy się o to pytała, właśnie przywaliła mi piłką w nos, żeby mnie zabrać od…
Cholera! Znowu Thomas!
Do domku Hekate nie dotarłyśmy. Ale tylko dlatego, że znalazłyśmy
Norberta w połowie drogi. A właściwie to on znalazł nas, kiedy przechodziłyśmy
obok areny.
- Victoria!
Norbert nadzwyczajnie szybkim krokiem szedł w naszą stronę.
Poza nim, na terenie tej przedziwnej budowli, wyglądającej jak Koloseum, były
jeszcze dwie osoby. Pandy, Lucas i Lilianka. O dziwo, szybki chód Norberta
sprawiał wrażenie, jakby chłopak chciał uciec od tych trzech dzieciaków. Jeden
kościotrup w glanach, którego pogoniłaby niejedna babcia w autobusie kontra dwa
rudzielce, ten wyższy sięgający mu jakoś pod pachę i porcelanowa laleczka (choć
przyznaję, waleczna i silna). Faktycznie, było przed kim uciekać.
- Victoria! – zawołał jeszcze raz, unosząc rękę, jakby
chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. - Chodź tu, pomożesz mi.
- Cześć kochanie! – odkrzyknęła w jego stronę Jen, chcąc
mało dyskretnie pokazać, że czuje się pomięta. Kiedy podeszłyśmy bliżej dodała:
- To Victoria ci pomaga, a ja co? Mam pójść ugotować kolację, czy pościelić
łóżko.
- Nie ma co ścielić, i tak do wieczora rozwalisz – rzucił syn
Hekate, nawet na nią nie patrząc. Gapił się na mnie, a ja odkryłam, że nie
tylko szedł nerwowo. On wyglądał nerwowo. Tak jakby właśnie miał pisać
najważniejszy egzamin w swoim życiu, a na zgłoszeniu pomylił przedmioty-
zamiast angielskiego miałby pisać z fizyki kwantowej czy też chemii…
- Pomożesz mi? – zapytał, możliwie bardziej blady niż
zawsze.
- teraz to pomożesz, wtedy to „30 brzuszków”… - westchnęłam
teatralnie, patrząc w dal jakbym przywoływała bolesne wspomnienia.
- Przysięgam, że nigdy więcej nie zmuszę cię do brzuszków,
tylko mi pomóż.
Wygięłam kąciki ust, zaskoczona jego desperacją.
- A w czym? – Bo w sumie nie wiedziałam.
- Z nimi – szepnął Norbert i wzrokiem pokazał mi, ze mam się
spojrzeć w prawo. A tam stała Pandy, Lika i Lucas. Tylko trojka dzieciaków,
wiec nie wiem dlaczego Norbert wyglądał tak jakby stal tam komornik i dentysta
w jednym wcieleniu.
Spojrzałam na niego i uniosłam jedna brew.
- Mów ciszej, bo usłyszą – szepnęłam do niego teatralnie,
cedząc każde słowo. – I nie patrz się im w oczy, wyczują, że się boisz.
Chłopak zgromił mnie wzrokiem. Najwyraźniej nie bawiło go to
tak jak mnie.
- Nie boję się tych dzieci, zwariowałaś? – Wzruszyłam niewinnie
ramionami, dając mu do zrozumienia, że z naszej dwójki to nie ja mam tu jakiś problem.
– Po prostu… Ja nie wiem, to jest jakieś dziwne… Mówię do nich, a oni i tak się
pytają, poza tym czy ja wiem… Te miecze są dla nich i wielkie, to powinienem im
znaleźć mniejsze? Nie wiem co z nimi zrobić.
- Pozabijać i mieć spokój – zasugerowała Jenny, wyglądając
za jego ramienia. Przyglądała się trójce dzieciakom, jakbym obserwowała
niezmiernie nudnego nauczyciela przy tablicy.
- Przestań, oni przyszli na trening i trzeba ich czegoś
nauczyć. – Norbert spojrzał na nią z dezaprobatą. Najwyraźniej faktycznie nie
był w humorze.
- I mam to zrobić ja, ty czy Victoria? Każdy jest idealny,
ja na przykład uczę tak dobrze, że aż ty za mnie uczysz – zauważyła, unosząc
lekko brwi. – Za to Victorię uczysz, nadal uczysz.
- Ja ich mogę uczyć… - Norbert skrzywił się i dyskretnie
zerknął za siebie, upewniając się, ze Lucas, Lili i Pandy nie podsłuchują. Na
szczęście byli zbyt zajęci sprawdzaniem, co jest wyższe: Lilka, czy miecz,
który zdjęli z wieszaka. Był to duży, bardzo potężny miecz, który wyglądał na
ostry i ciężki, a gdy Lucas trzymał go oparty czubkiem o ziemię, żeby porównać jego
wielkość z Lili, niebezpiecznie balansował w jego dłoniach. – Ale nie wiem jak
z nimi rozmawiać, co im powiedzieć. Ja do nich mówię, a oni nagle zaczynają
piszczeć i się śmiać.
- Jakoś ze swoją Courtney umiesz rozmawiać, a funkcjonuje
podobnie.
- Jenny, wiesz, że nie o tym mówię. – Chłopak spojrzał na
nią, a potem obrócił się w stronę swoich uczniów. Lucas akurat kichnął, puścił
miecz, który runął tuż obok Pandy. Cała trójka wybuchła śmiechem, a Norbert
spojrzał na mnie przerażony. – Widzisz? One zachowują się nieracjonalnie, to
inny stopień wtajemniczenia.
Cóż… Co prawda ja bym na jego miejscu już teraz leciała
zabrać im ten miecz, a broni nie dawała do skończenia osiemnastki (co byłoby
korzystne, bo ja sama nie musiałabym jeszcze walczyć- nie mogłabym). Ale
uznałam, że to miejsce rządzi się swoimi własnymi prawami, i skoro ośmiolatki
uczą się mordować, to spokojnie mogą pobawić się czymś, co może je zabić.
- Dobra. To mam tylko ci pomóc, żebyś mógł im pokazać
ćwiczenia, tak? Ja uciszam, nawiązuję kontakt, a ty się prężysz i zwracasz
uwagę, że mają coś robić inaczej. Tak?
- Tak. – W jego oczach była tak ogromna nadzieja i ulga… Patrzył
na mnie błagalnie, już na zapas szczęśliwy.
- I żadnych pompek? – upewniłam się.
- Żadnych. – Norbert powiedział to, jakby odpowiadał mi na
najpiękniejsze wyznanie miłosne jakie w życiu usłyszał. W takim razie
wzruszyłam ramionami i wydęłam usta.
- Zgoda.
- Nie, nie. – Jenny położyła mi rękę na ramieniu, kręcąc
szybko głową. Drugą rękę uniosła na znak, żebym się uspokoiła. I słusznie, bo
byłam gotowa gryźć, gdyby przez nią przepadał mi interes stulecia: żadnych
brzuszków i pompek, za odezwanie się prę razy. – Zostaw. Norbert sobie świetnie
poradzi sam.
Norbert wykrzywił się, odchylając głowę do tyłu. Wyglądał,
jak ktoś kto jest na granicy wytrzymałości, jest już tak poirytowany i wkurzony
życiem, że zaraz się mógłby rozpłakać.
- Proszę was, zabierzcie ich ode mnie. Łeb mi pęka, a oni zadają
za dużo pytań. I to durnych pytań.
- Jak bardzo? – zapytałam, a Norbert powstrzymał się
ostatkiem woli, żeby nie łypnąć złowrogo w stronę trójki małych wojowników.
- Na przykład… Co by było, gdyby walczył z gnomem, bo
wykonując cięcie wysokie, czyli takie które celuje w głowę i ramiona, Lucas
macha mieczem wysoko, czyli za wysoko jak na gnoma. Więc czy w takim razie w
walce z gnomami cięcie wysokie nazywane jest cięsciem średnio-wysokim,
średnio-niskim czy może gnomo-wysokim, bo w sumie to atakując głowę gnoma,
wykonuje coś, co jest normalnie cięciem niskim. I skoro tak, to jak się nazywa
cięcie niskie na gnomy: mega niskie, turbo niskie, mikroskopijne…?
Syn Hekate wyrzucił to z siebie na jednym oddechu, patrząc
mi się prosto w oczy, na zmianę z Jen, jakby chciał przekazać: „No i powiedz
mi, że tych bachorów nie powinno się trzymać w piwnicach”.
- O nieźle – zaczęła Jenny, unosząc brwi wyżej i uśmiechając
się lekko. Jej chłopak już chciał się z nią zgodzić, gdy ta dorzuciła: - Młody
ma łeb gdzie trzeba, dobrze to wykombinował.
- Nawet jeśli… To nie jestem osobą, która ma mu odpowiadać
na takie pytania, tylko go uczyć tych cięć – westchnął nasz kolega.
- Przecież jesteś mądry, dasz radę.
- Jestem – zgodził się ze swoją dziewczyną, – ale skąd do
cholery mam wiedzieć jak się robi rękojeści do mieczy i dlaczego miecze tej
samej wielkości są cięższe i lżejsze.
- „Magia” – podsunęłam pomocnie. Ich spojrzenia mogłyby
pozbawić mnie resztek dumy i wiary w siebie, gdybym była bardziej skryta i
nieśmiała. – No co? Jak tu przyjechałam wszystko mi tłumaczyli, że „magia”.
- Może i są dziećmi, ale nie są durni i naiwni – wyjaśnił Norbert,
uśmiechając się z politowaniem.
- Nie jestem naiwna! Przepraszam bardzo, ale naiwna to jestem
tu najmniej.
- Tak? – Czarnowłosa aż prychnęła z rozbawienia. Skrzyżowała
ręce przed sobą, uniosła brwi wyżej i posłała mi pełen litości uśmiech.
- Tak. To nie ja wierze, że nie jedząc owoców buntuje się
matce, ani nie ja uwierzyłam, że laska jest z dynastii Tudorów.
- O przepraszam bardzo, ale słabości w nietrzeźwości się nie
wypomina i nie używa jako argumentów. – Norbert wycelował we mnie palcem,
unosząc wyżej brwi. Najwyraźniej traktował tę sprawę bardzo poważnie. – Złota
zasada. Poza tym, ani na chwile tego nie kupiłem.
- Nie, w ogóle tego nie kupiłeś…! – zaśmiałam się,
przedrzeźniając go. Chłopak pokręcił głową.
- Nie, nie miałaś świadków – rzucił dowcipnie. Że niby
jakbym miała, to by na pewno mi uwierzył. Chcąc ciągnąc ten temat dalej,
automatycznie w głowie pojawiła mi się odpowiedź: miałam, przecież Thomas
potwierdził. Jednak szybko uznałam, że nie ma sensu przywoływać tych faktów,
więc na poczekaniu zmieniłam temat.
- Dlaczego ty w ogóle prowadzisz ten trening?
- Bo Chejron chciał, żebym prowadził… Ale dla Aresa i Afrodyty.
Spojrzałam się na Pandy, Lilkę i Lucasa, którzy korzystając
z nieobecności trenera zaczęli przywiązywać prawą nogę Pandory do słupa, na
którym trzymał się korpus manekina do ćwiczeń. Chyba byli nieźli w węzłach- coś
czułam, że odwiązać ją będzie nie łatwo.
- Płodni ci Ares i Afrodyta – zauważyłam. – I późno zaczęli,
że tylko takie młode te dzieci mają.
- Coś ty, ich to jest najwięcej. Ale wszyscy siedzą w
domkach, przeczekując kaca – powiedział rozgoryczony i brzmiał jakby miał
pretensje sam do siebie, że on tego nie robi. Przejechał dłonią po twarzy, jakby
to miało mu pomóc oprzytomnieć i odzyskać energię. Jednak na niewiele się
zdało, bo zaraz zamknął oczy i westchnął głęboko, równie zmęczony co był. – Cholerna Courtney i jej fajerwerki. Gdyby
nie to, to bym powiedział Chejronowi, że mowy nie ma, że nie wychodzę dziś z
domku w innym celu niż posiłki. Ale teraz to głupio.
- Trzeba było zrobić czary mary i go przekonać – podsunęła
Jenny, jakby to było oczywiste. – Weź teraz wpłyń na nich, żeby się ciebie
bali. To nie będą gadać, a ty nie będziesz musiał się martwić, jak te dwa rude
i jedno blond działa.
Norbert spojrzał się na nią tak, jakby powiedziała coś
najdurniejszego na świecie.
- Jenny, kochanie. Czy kiedykolwiek w życiu byłaś w stanie myśleć
trzeźwo, kiedy jeszcze nie zeszła z ciebie wódka, tequilla i chyba cydr?
- Nie pamiętam, może
- Ja po wczorajszym, dzięki Chase’owi, Sebastianowi, tej tu
i Sarze, nie wiem ile to jest dwa plus dwa. Nie jestem w stanie zmusić nikogo,
żeby się jakkolwiek poczuł.
- Jak to?
Norbert i Jen spojrzeli się na mnie zbici z tropu.
Potrzebowali paru sekund, żeby zrozumieć co mam na myśli, a mianowicie, że nie
rozumiem o czym mówią. Wtedy też oboje cmoknęli, jakby spodziewali się czegoś
sensowniejszego, a moje pytanie wydało im się głupio. Uniosłam brwi wyżej. Norbert
przyłożył sobie rękę do czoła, masując skronie i zasłaniając się od słońca, a
wolną ręką machnął w stronę Jenny, na znak, żeby ona mi wyjaśniła.
- Oj, nic specjalnego. Wiesz, że tu niektórzy mają…”super
moce”, nie?
- Serio? – otworzyłam szerzej oczy. A zaraz je zamknęłam, bo
no przecież…jak mogłam zapomnieć, kto je między innymi ma. – No tak, jak
Thomas?
- Powiedział ci? – Norbert spojrzał na mnie jednym okiem,
unosząc lekko dłoń. Zaraz jednak wrócił do ugniatania sobie czoła, w nadziei,
że to coś da. – Zazwyczaj się tym nie chwali.
- No, Thomas ma. My o tym wiemy, ale nie chwal się tym –
powiedziała Jen.
Najwyraźniej sprawa była na tyle poważna, że córka Demeter
nawet nie zdążyła wkurzyć się na Thomasa za to, że oddycha. Nic dziwnego. Jenny
może była trudna, ale nie głupia i bezmyślna. Myślę, że doskonale wiedziała, że
nie ma co dzielić się z każdym faktem, co takiego Thomas potrafi. Mianowicie:
zabić myślą.
- Ale masz rację. Thomas potrafi swoje, ale to wyjątkowo
mocne. Niektórzy mają po prostu „ukryte talenty”. Chase potrafi każdy sport,
nie ma czegoś, w czym byłby zły. Julia od Ateny zna każdego polityka na
świecie, Judy wspomnisz o kimś, a ona zapamięta o kogo chodzi i skojarzy go od
razu. Sama widzisz, są różne rodzaje tego, nie?
Pokiwałam głowa.
- A Norbert potrafi kontrolować emocje innych.
Spojrzałam na przyjaciela, który stał w rozciągniętym szarym
podkoszulku i dresowych spodniach, z głową odchyloną do tyłu i ręką na czole i
oczach. Byłam niemal pewna, że to co mamrotał pod nosem, to było „Kacu zniknij,
kacu zniknij, kacu zniknij…”.
- Dlaczego?
- A cholera go wie. – Jen wzruszyła ramionami, gubiąc nagle
swoją osobowość nauczycielki, która już nie pierwszy raz mi wyjaśniała jakieś
magiczne bzdury w tym miejscu. – Bo w tym domku mają tyle paciaj, prochów i
syropów, przez które możesz zwariować, że najwyraźniej on potrafi to osiągnąć tylko
dzięki umysłowi.
- Jak to? Czyli…że co? – nie bardzo rozumiałam, a
przynajmniej nie mogłam znaleźć w pamięci chwili, kiedy jej słowa miałby
jakiekolwiek potwierdzenie. Czy kiedykolwiek czułam się przy Norbercie jakoś…inaczej?
To w ogóle da się wyczuć?
- Że jak się z tobą kłóci, to w parę sekund zapomnisz,
dlaczego się kłócisz, bo będziesz miała zbyt dobry humor. Albo zbyt duże
wyrzuty sumienia. Albo depresję i zamiast się kłócić będziesz potrzebowała go
bardziej, niż pokrzyczenia sobie – wymieniła dziewczyna, a ja zobaczyłam, że
kąciki ust Norberta podniosły się trochę w górę. Jenny wywróciła oczami,
zblazowana. – To upierdliwe, wiesz?
- Przestań – powiedział w końcu chłopak, prostując się i już
nie umierając na stojąco. – Nigdy tego nie wykorzystuję.
- Prawie nigdy.
- Bo mogę cię prawie
zawsze znieść – odciął się bez
mrugnięcia okiem. Cholera, skacowany Norbert był zbyt fajny, żeby być
prawdziwym. – Dobra, Victoria. Wchodzisz w to? Ogarniasz ich?
- Okej, ale poza żadnymi pompkami i resztą, to mam prośbę.
- Mów, bo dziś zgodzę się na wszystko – wyznał bardzo
otwarcie, sam w to nie dowierzając. Był już aż za bardzo zrezygnowany, żeby się
kłócić.
- Moglibyśmy znowu mieć codziennie treningi? Kiedy będziesz
mógł, nawet kwadrans to już coś – powiedziałam. Norbert patrzył się na mnie
niemal dumny i wzruszony w całym swoim zdumieniu, a Jenny jakby mi coś ropnego
wyskoczyło na czole. Cholera, no wiem, że będę żałować, wiem! Po prostu… Po
prostu nie chciałam już robić z siebie pośmiewiska, co dopiero teraz, gdy tylko
ja była „tą nieuznaną”.
- Jasne. Jutro mam czas po obiedzie albo po kolacji.
Złapiemy się, okej? – Pokiwałam głową, a chłopak trącił mnie w ramię. – To żadnych
brzuszków, ale weź nad nimi zapanuj, co?
Jego spojrzenie nie pozwoliło mi się nie zgodzić. Poza tym i
tak nie miałam co robić, a tu przynajmniej byłam ukryta przed resztą obozu. Kto
normalny przyszedł by na trening tutaj…? Posłałam Norbertowi szeroki uśmiech,
po czym wychyliłam się zza jego ramię, żeby spojrzeć na Pandorę, Liliankę i
Lucasa.
- Pandy! Lili! Lucas! – zawołałam dokładnie tak, jak
krzyczała moja mama, kiedy miałam poważne kłopoty. – Jeżeli za trzy minuty nie
będziecie stać z dobrze dobranymi mieczami pod tym murkiem…! Wiem, że
potraficie je sobie wybrać, jesteście w Turnieju, kanciarze! – Norbert skrzywił
się, jakby sam miał ochotę siebie walnąć, że na to nie wpadł. – Macie już dwie
i pół minuty, kto się spóźni robi trzydzieści brzuszków i pięć kółek dookoła
Areny! Od zewnątrz!
Norbert vs dzieci
końcówka pozamiatała, ja kocham Victę. Ona wie jak dogadać dzieciakom, miszcz mój! A oprócz tego, świadomość tego jak bardzo omijała szerokim łukiem wielką czwórkę jest...uau, okej. I tak, już czajem że Hermesiątka to pewnie córka jest, a szkodeła trocheła, bo ja jednak nadzieje miałam na Zeusa XD No cusz, lajf!
OdpowiedzUsuńNo i ten no generalnie to rozdział cudowny, ale wydawąło mi się że strasznie krótki - to jest, strasznie szybko mi się czytało!
i nie powrót, a pierwszy rok w nowej szkole, niestety - i musieli mnie na przewodniczącą wybrać, cholera! Cóż, miejmy nadzieję że sobie poradzę...hah!
Wiki aka Nezka