Wakacje z o.o. (28)


O jejku jejku jejku!
Wielkie wydarzenie- wstawiam rozdział!
Przede wszystkim, chcę podziękować za komentarze, które pojawiają się tu raz na jakiś czas. Gdyby nie one już dawno bym to rzuciła w głąb laptopa i tylko czasem wspominała. A tak to czuję się zobowiązana Wam też pokazać pomysł na to opowiadane jaki znam ja i co ja jeszcze wiem, czego nie zdążyłam napisać.
Rozdział jest najpewniej z dużą ilością błędów. Napisałam cały dziś, od zera, bo nienawidzę opisywać Turnieju i nigdy nie wiem jak. I nawet nie miałam siły sprawdzić.
Z dobrych wiadomości- kolejny rozdział mam gotowy, już od roku, w większej części. Dlatego nie jest taką blokadą jak ten, nie będzie mnie tak odstraszał.
Szczęśliwego Nowego Roku, kochani.
Gwiazda

ROWLLENS XXVIII

Nicolas po raz setny od początku tygodnia, tysięczny odkąd się znamy, a czterdziesty pięty od dzisiejszego poranka, spróbował na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdzić, czy jak popatrzy na mnie wyjątkowo nienawistnie, to zniknę. Nie, nic z tego. Nadal siedziałam naprzeciwko włoskiego pomiotu szatana i uśmiechałam się mrużąc przy tym oczy.
- Mój penis, to moja sprawa.
Słysząc to, Amy dała widelcem znak, że chce coś powiedzieć, ale najpierw musi przełknąć pomidora. Nick zrobił minę, jakby miał się rozpłakać. Nic dziwnego – bo co niby Amy mogła mieć do powiedzenia po takim zdaniu? Też bym się bała.

- Yhym…Ymmy… Owszem – zaczęła, sięgając po tym razem ogórka z mojego talerza – ale to co z niego wystrzeli, i w połączeniu z Esmi, stworzy dwa kilo drącego się pomarszczonego potwora, to już moja sprawa.
Suzanne skrzywiła się i spojrzała na siostrę błagalnie. Ja w sumie zrobiłam to samo, bo nagle mój pitny jogurt zaczął mnie obrzydzać.
- Jezu, Amy – jęknęła Ruda, marszcząc brwi z dezaprobatą i pochylając się nad stołem. – Jest rano, ja jestem…byłam głodna, to jednak mój brat, jestem nieletnia… Nie rozmawiajmy o tym co wystrzela z jego penisa!
Cóż, choć to ja zaczęłam dyskusję o gotowości Nicolasa do zostania ojcem, którą deklarował wczoraj cały wieczór na imprezie, teraz tego żałowałam. Ale tylko trochę, bo Nick siedział naprzeciwko mnie zblazowany i albo próbował mnie unicestwić spojrzeniem, albo szukał wybawienia gdzieś w pustej przestrzeni za moimi plecami. Wyglądał na załamanego i wykończonego, a tego żałować nie umiałam.
Na szczęście nikt nie dodał nic więcej, bo w tej samej chwili poczułam czyjeś drobne ale ciepłe dłonie na ramionach.
- Hej wszystkim!
Po reakcji Amy i Johnny’ego, odrzuciłam głowę do tyłu tylko po to, żeby nabrać pewności, że zgadłam kogo tam zobaczę.
- Hej Sara! – Posłałam dziewczynie szeroki uśmiech, a ta odpowiedziała mi podobnym. Ale oczywiście ładniejszym.
- Heeeej – mruknęła pod nosem Amy, gdy reszta obecnych przy stole również na swój sposób przywitało się z gościem. – Które z rodzeństwa przyszłaś mi odebrać tym razem?
Córka Hadesa, choć mogłaby, postanowiła nie traktować Amy poważnie. Jej usta wykrzywiły się w subtelny uśmiech, gdy speszona opuściła głowę, by ukryć zawstydzenie. Ona zarumieniła się niemal niewidocznie. Nie to co Johnny. Ten spłonąłby na miejscu, gdyby rumieńce były łatwopalne.
Nicolas popatrzył się na mnie znacząco, nagle stając się moim najlepszym przyjacielem w konspiracji. Odpowiedziałam mu podobnym spojrzeniem, uśmiechnęłam się i parę razy poruszyłam brwiami. Dzięki temu, że Sara nadal stała za mną, trzymając mnie za ramiona, moją reakcję widział tylko Johnny. I przez to zrobił się jeszcze bardziej czerwony- o ile to było wykonalne…
- Przyszłam porwać Vicky, bo idziemy z Oscarem już do szatni – powiedziała radośnie, pochylając się do mojego boku, żeby na mnie spojrzeć. – Gotowa?
Pokiwałam głową, bo przed chwilą władowałam sobie do buzi ostatni kawałek naleśnika. A mówiąc kawałek, miałam na myśli połowę.
- Świetnie. A co u was słychać? – Córka Hadesa odsunęła się, żebym mogła wstać z ławy i stanąć obok niej. Ukradkiem wycierałam jeszcze palce w szorty i nadal próbowałam przełknąć resztkę śniadania.
- A świetnie – odezwał się Chase i wyszczerzył głupio. – Rozmawialiśmy właśnie o penisie Nicolasa.
Nick popatrzył na Sarę tak, jakby tylko ona mogła mu pomóc i zgłosić to gdzieś, żeby opieka społeczna przyjechała i zabrała go od tych ludzi. A ja dałam Sarze znać, że jeszcze tylko dopiję herbatę i mogę iść. Cholera, za dużo naleśnika wepchałam sobie do ust…
- O, okej, to ja pójdę jeszcze po Charlesa – rzuciła w moją stronę, po czym spojrzała na moich współlokatorów. – Uciekam, a wam miłej dyskusji. Na pewno rozmawiacie o…nim… w samych superlatywach – dodała, uśmiechając się rozbawiona do Nicolasa. Rzuciła jeszcze szybkie przepraszające spojrzenie i znikła gdzieś na stołówce.
Słysząc to Nicolas parsknął śmiechem, a ja zakrztusiłam się rozbawiona herbatą. Charles rechotał w najlepsze w ramię zblazowanej Suzanne.
- Ha! – Nicolas natychmiast odzyskał humor. – Lubię ją!
- Biedna… Pewnie liczy, że to u nas rodzinne…
Teraz to Johnny zakrztusił się herbatą, a Chase swoim gardłowym śmiechem obudził tych obozowiczów, którzy do tej pory jeszcze się nie obudzili i teraz pewnie siadali przerażeni w łóżkach, zastanawiając się co do cholery atakuje Obóz.
- Amy! – jęknęła Suzanne. – Błagam…!
- A to się dziewczyna zdziwi… - ciągnęła Blondi, robiąc wymowną minę i leniwie maczając kawałek parówki w ketchupie. – Bo owszem, to u was rodzinne… Ale czy o czymś tak małym da się mówić w superlatywach…? No, może tyle, że jako drag queen mielibyście…
- Chryste, Amy! – Johnny odłożył kubek z kawą, omal nie wylewając jej na stół. – Na litość ojca, przestań…
- I nie mów o czymś, o czym nie wiesz… - dodał równie obruszony Charles, a Nicolas mu przytaknął. Ocho, chyba ktoś poczuł się urażony.
- Wiem – zauważyła Amy od niechcenia, a widząc ich miny wywróciła oczami. – Jejku no, jesteśmy rodzeństwem, myślicie, że nigdy nie widział…
- AMY!
Już dawno wypiłam swoją herbatę, ale to było zbyt ciekawe, żeby sobie pójść.
- Jesteś nienormalna – oznajmił Nicolas, wstając od stołu. – Idę do Chejrona i załatwię ci prywatny pokój, o jakim marzyłaś.
- Nieprawda, zawsze chciałam mieszkać z wami! – przypomniała mu siostra, wymachując widelcem.
- Psychiczna jest – powiedział Nicolas w moją stronę. Uniosłam wymownie ręce, żeby mnie w to nie mieszał.
- Jejku, no Nikki, nie obrażaj się…! Żartowałam, nic nie widziałam…
Nicolas jednak postanowił już nie ciągnąć tej dyskusji i szedł dalej, w stronę stołu Chejrona. Amy cmoknęła zblazowana i popatrzyła wymownie na Chase’a, u którego chwilowo wsparcia też raczej znaleźć nie mogła.
- Dobra, widziałam, ale…
Chase skrzywił się, nie wiedząc jak powinien zareagować. Johnny postanowił sobie odpuścić i ignorując wszystko wrócił do picia kawy. Co jakiś czas zaglądał do kubka, jakby w kawie miała mu się objawić dobra wróżka i unicestwić Amy.
- Nick! Żartowałam! – Blondi dalej krzyczała za bratem. – Wcale nie masz małego penisa, nie obrażaj się!
- Za dużo – uznała Suzanne, bardziej do siebie niż do kogokolwiek z nas. Wstała, zabierając ze sobą swój talerz. Uniosłam rękę, żeby ją pożegnać.
Parę głów przy sąsiednich stolikach obróciło głowy w naszą stronę. Johnny z Chasem udawali, że nie istnieją, a Amy była zbyt zajęta wypatrywaniem brata w tłumie. Dlatego mnie przypadł zaszczyt posłania każdemu pytającemu spojrzeniu, szerokiego uśmiechu pod tytułem „Hej, to tylko my- smacznego i miłego dnia”.
W końcu nawet Chase i Johnny nie wytrzymali. Jeden uznał, że idzie do szatni, drugi zmył się pod pretekstem umycia zębów.
- Faceci – mruknęła Blondi, gestem dłoni, przywołując mnie do siebie. Lekko podniosła się z ławy, by objąć mnie na pożegnanie przed Turniejem. – No, to baw się dobrze. Trzymam kciuki.
- Dzięki – odparłam, odstawiając pusty kubek na stół, przy którym została tylko moja przyjaciółka. Jednak Amy to nie przeszkadzało, usiadła na ławie po turecku i przyciągnęła do siebie niedojedzone gofry Nicolasa.
- A! Jakbyś mijała Chrisa po drodze, to weź go zawołaj. Mam cały stół wolny tylko dla nas.

Sary i Oscara nie znalazłam, ale znalazłam Judy. Która ku mojemu zdziwieniu, gdy zobaczyła, że wychodzę ze stołówki zatrzymała się, uniosła rękę w górę i zagwizdała ostro na dwóch palcach, by zwrócić na siebie uwagę. Zaskoczyło mnie to, bo wydawało mi się, że córka Tanatosa jest raczej osobą, która prędzej uda, że mnie nie widzi, gdybym szła obok niej.
Nie mniej, poszłyśmy na Arenę razem. Po drodze Judy mimo chodem spytała, jak moje postępy w walce i choć pewnie nie chciała (lub chciała) wyjść na wyniosłą (a najbardziej prawdopodobne: w dupie miała jak ja to odbiorę), to trochę speszyła mnie tym pytaniem. Jednak gdy powiedziałam, że Chris i Norbert uczyli mnie rzucać nożami i strzelać z tych ich tutejszych dziwnych pistoletów, powiedziała, że to fajnie, a nawet, że trochę zazdrości, bo zawsze chciała, ale „ma takiego cela, co jej brat rozumu – wcale”. Po czym uściśliła, że właściwie „nie tyle co brat, to cała trójka razem wzięta”.
Dotarłyśmy na Arenę, a właściwie do bocznego wejścia dla VIP-ów, czyli zejścia do szatni. Do rozpoczęcia było jeszcze trochę czasu, dlatego w szatni tłumów nie było. Głośno było, bo z drugiej strony korytarza, zza drzwi męskiej przebieralni, dobiegały głośne krzyki, śmiechy i mogłabym przysiąc, że słyszę Charlesa wydzierającego się coś o żyrafach. I choć brzmiało to niedorzecznie… Nie, cholera, nie. I właśnie dlatego, że brzmiało to tak niedorzecznie, byłam skłonna uwierzyć, że to faktycznie Charles i że tematem były żyrafy.
Jednak jako, że żyrafy mnie nie interesowały (a przede wszystkim nie miałam zamiaru wchodzić do męskiej szatni), podążyłam za Judy do damskiej. W środku nie było wiele osób. Na ławce siedziała przebrana już Sara. Blondynka na mój widok od razu przeprosiła, że na mnie nie poczekała, ale gdy nie przychodziłam uznała, że pewnie poszłam już sama i się jakoś minęłyśmy. Nie miałam jej tego za złe, szczególnie, że to ja się obijałam, żeby dłużej uczestniczyć w śniadaniu moich współlokatorów.
Poza nią przy umywalce stała Amanda, próbując zebrać wszystkie swoje idealne blond włosy w wysoki kucyk. Suzanne sznurowała buty, a obok niej, na podłodze siedziała Rozie, śmiejąc się z czegoś, o czym szeptały. Z czego co pamiętam, jeszcze niedawno Jenny szukała Suze, żeby ją zabić, bo była niemiła dla Rozie. I choć nie przepadałam za rudowłosą, to teraz mogłam stwierdzić, że dziewczyna zachowywała się wzorowo, jak na przyjaciółkę przystało. We dwie co chwila parskały śmiechem, próbując coś ukryć, albo gromiły się spojrzeniem, nadal rozbawione. I na szczęście nie było w tym sztuczności.
Najbardziej jednak ucieszył mnie widok Es, która akurat wciągała na nogi leginsy i słuchała czegoś, co opowiadała Emilia, a ona i Courtney słuchały. Na mój widok Es natychmiast się wyprostowała, posłała szeroki uśmiech i w sekundę była obok mnie. Objęłam ją jedną ręką, tak na powitanie.
- Victoria! Jesteś wreszcie!
- Wreszcie? – spytałam sceptycznie i spojrzałam na zegarek na nadgarstku, którego oczywiście nie miałam. – Mamy pół godziny.
- Racja. – Esmeralda przepraszająco wzruszyła ramionami. – Ale jakoś tak… No, odkąd nie mieszkamy razem i nie przyszłyśmy tu we dwie prosto ze śniadania, byłam pewna, że się spóźnisz.
Pokiwałam w jej stronę palcem, na znak, że słusznie się bała. Była duża szansa, że tak by mogło być.
Sięgnęłam do szafki z moim imieniem i wyciągnęłam strój. Ubranie rzuciłam na ławkę, a buty na ziemię. Es usiadła przy mnie i zaczęła splatać włosy w miarę ciasny warkocz.
- Nie mogę się przyzwyczaić do tego wszystkiego – ciągnęła, kiedy ja ściągnęłam bluzkę. Była to bluzka od piżamy, bo przecież i tak miałam się przebrać. Dobrze, że wpadłam przed wyjściem na to, że wypada ubrać biustonosz, bo teraz i na turnieju byłoby ciekawie… - Nowy domek, nowy stół na posiłkach, nowe zajęcia…
- Zajęcia? – mruknęłam, próbując poprawić ramiączko od stanika.
- Tak! Wiedziałaś, że tutaj jest grafik, są zajęcia przed i po obiadem, a nawet po kolacji?
Spojrzałam na nią litościwie, trochę rozbawiona. Na ten widok Es parsknęła krótkim śmiechem, po czym kiwnęła głową.
- Słyszałam o tym – uściśliłam. A potem serio skołowana, szczerze dodałam. – Ale myślałam, że to dotyczy obozowiczów, wiesz, tych tutejszych. A nie mnie… Ja się nie czuję „tutejsza”.
- A ja? – parsknęła Es.
- No, ty tak – powiedziałam, patrząc na nią. Córka Ateny uniosła zdumiona brwi, więc wyjaśniłam. – Uznali cię, więc no… Po prostu przeszłaś w moim postrzeganiu tego miejsca do kategorii tych, co tu…no, należą.
- Ale Vi, ty też tu należysz…
- Taaak – przerwałam jej, krzywiąc się, bo nie chciałam być pocieszana. – Ale nie o to mi chodzi. Ja… Kurde, to tak, że każdy tu ma swój domek, swoją ekipę czyli tu to całe rodzeństwo. W mojej głowy to jak takie bandy trzymające się razem i mieszkające w jednym pokoju. A ja…nie wiem. – Wzruszyłam ramionami i założyłam podkoszulek z kolorami mojej drużyny. – Ja tu trafiłam przypadkiem i sobie jestem i mi super i no czuję się tu dobrze. I no niech ci będzie, „należę tu”, ale tylko po swojemu. Według mnie.
Es pokiwała głową, ale choć nic nie powiedziała, miałam poczucie, że mnie zrozumiała. A przynajmniej próbowała.
- Dlatego myślałam, że ja zajęć nie mam, bo nie ma ich po prostu. Że w sumie cały domek Hermesa ich nie ma…? – zapytałam, bardziej sama siebie, bo nagle zdałam sobie sprawę, że to nie brzmi sensownie. I że sama nie wiedziałam, co o tym uważałam.
- No co ty, ostatnio miałam siatkówkę i była Suze i Chase. – Es sięgnęła pod ławkę po swoje buty i zaczęła je zakładać. – A co u was słychać? Jak tam w domku beze mnie?
- Kwitnąco – mruknęłam, a ta zdzieliła mnie bokiem stopy w łydkę. – Ej, chodziło mi o kuchnię! Nikt nie sprząta, jak ciebie nie ma, a te jogurty z pleśnią niedługo puszczą pędy.
- Pleśń nie rośnie, tylko się rozprzestrzenia – zbyła mnie, ale się uśmiechnęła.
- No, a poza tym to… To rano się pokłócili… - zaczęłam, jednocześnie myśląc, co mogę jej nowego opowiedzieć. Bo poza faktem, że cały obóz co chwila żył w domku Hermesa, to domek Hermesa nie dawał nikomu na obozie szansy, by nie żyli ich życiem. Jak Chase’owi urodził się brat i dowiedział się o tym o trzeciej rano, to obleciał każdy domek. Owszem, wywarzył nawet drzwi u Aresa.
- O co? Jezu, z Nickiem?
- No, ale…
- Uf! A myślałam, że jest wściekły na mnie! – zawołała, odkładając nogę z zawiązanym butem na podłogę. Ulga zaraz znikła jej z twarzy i posłała mi zblazowane spojrzenie.
- Co mu zrobiliście.
- Czemy od razu my? – obruszyłam się.
- Strzelałam, a twoja reakcja mnie utwierdziła – odparła jakby to było oczywiste. – No?
- A nic – wzruszyłam ramionami i zaczęłam wciągać dół od stroju. -  Rozmawialiśmy rano o jego powołaniu do ojcostwa.
- Boże, nie… Robicie mi obciach, nic dziwnego, że nie chciał ze mną rozmawiać…
- Oj, chciałby, gdybyś zgodziła się pójść do Amy i jej powiedzieć, że wiesz, że jego penis nie jest mały.
Es zmarszczyła nos, unosząc górną wargę skołowana. Nie wiedziała czy powinna powiedzieć ‘fuj’, czy ‘co’.
- Właśnie – przytaknęłam, widząc jej reakcję.
- Dlaczego mam to mówić?
Uniosłam brwi uśmiechając się bezczelnie.
- O proszę. Możesz potwierdzić?
- NIE!
- Czyli Amy miała rację… jest mały…
- Nie… - zaczęła, ale widząc mój szeroki uśmiech i uniesione brwi, natychmiast się poprawiła. – Nie, w sensie nie wiem! Skąd Amy…
- Dobra, daj spokój. To tylko jedna z wielu rozmów, w których obrażają się czymś, o czym nie wiedzą, a obrażający się strzela focha o coś, co nawet go nie dotyczy, ale czuje się obrażony dla zasady. Nick nie obraził się o rozmiar, tylko żeby się obrazić, a teraz chodzi nadąsany bo go obrazili: nawet jeżeli nie odnośnie jego…atutów.
Es przez chwilę nic nie mówiła, więc dla pewności, że mnie rozumie, dodałam:
- Byłaś tam.
Przytaknęła od razu.
- Eee… Victoria?
Odwróciłam się, a w zza drzwi wychylała się Ines, młodsza ode mnie córka Afrodyty. Z tego co kojarzyłam, przyjaciółka Arthura. Uniosłam brwi pytająco, na co dziewczyna wciągnęła powietrze przez zęby i zmartwiona ściągnęła brwi.
- Bo… Bo na górze ktoś na ciebie czeka.
- Na mnie? – zdziwiłam się. Cholera, wyglądała na przerażoną. Czy to możliwe, że sprawa wysadzonej szkoły przybrała złe tory i przyjechała po mnie… - Policja?!
Mina Ines z zmieszanej, stała się mocno przestraszona. Odchyliła głowę do tyłu, miesząc mnie badawczym spojrzeniem. No cóż, takie życie kryminalistki… Ciekawe, czy będę musiała o tym mówić na rozmowach o pracę i tak dalej…?
- Nie… Ale mam cię zawołać.
- Kto? – wtrąciła się Es, bardziej zaciekawiona niż zdziwiona.
Ines skrzywiła się.
- Jak ci powiem, to nie pójdziesz… A jak nie pójdziesz, to mnie zabije…
- Jenny? – spytałam, obracając głowę. Jen opuściła zblazowana bluzkę, którą właśnie miała ubrać. Rzuciła mi spojrzenie mówiące jaka jestem śmieszna i jak jej wcale nie rozbawiłam, po czym uniosła środkowy palec.
- Dzieciom nie grożę. – Nie panując nad tym prychnęłam rozbawiona, uśmiechając się do niej pobłażliwie. – Dobra. Dziś żadnemu nie groziłam.
- Ale kto?
- Czy to ważne…? – Ines posłała Esmeraldzie sztuczny, rozpaczliwy uśmiech. – Po prostu wyjdź na chwilę.
Teraz to mnie naprawdę zaciekawiła. Od początku byłam w sumie ciekawa, o co jej może chodzić. Wymieniłam z Es znaczące spojrzenia i wsunęłam stopy w moje klapki, żeby nie szukać skarpetek i nie ubierać tych ciężkich (ale jak pięknych!) butów. Ines przytrzymała mi drzwi, a gdy ją mijałam, rzuciła błagalne „przepraszam”.
Nie wiedziałam o co jej chodzi, dopóki nie otworzyłam głównych drzwi, które prowadziły na zewnątrz.
- Victoria.
A gdy się dowiedziałam, od razu je zamknęłam.
Cholera!
Nie zdążyłam przekląć pod nosem, gdy drzwi znów się otworzyły, ale tym razem zrobił to Peter.
- Przeciąg – rzuciłam przepraszająco, posyłając mu idiotyczny uśmiech.
Chłopak spojrzał na drzwi, które trzymał nadal za klamkę, potem na mnie, aż w końcu odpuścił.
- Victoria, przyniosłem ci prezent – oznajmił wyciągając w moją stronę, cholera, miecz.
- Eee dzięki. – Nie miałam pojęcia jak zareagować.
- Pomyślałem…
Wow, myślisz.
- …że ci się przyda, a to dobry miecz.
Pokiwałam głową, gapiąc się na niego bezwiednie. Bo wiedziałam, że wypada coś powiedzieć, a nie miałam cholera pomysłu co. No sorry, ale pierwszy raz dostaję coś, z czym na lotnisku zgarnęliby mnie prosto do więzienia o zaostrzonym rygorze. Ewentualnie psychiatryka, bo to nie była jakaś tam bomba, tylko cholerny miecz długości kija golfowego, a szerszy od mojego ramienia.
- To mój rodzinny miecz…
Ja chrzanie… Jego rodzina ma miecz!
- …więc możesz czuć się zaszczycona…
- Ooo, uwierz mi, że jestem – wypaliłam, nie zastanawiając się wcale nad tym co mówię, ani że mówię to nagłos.
Peter nie spodziewał się, że mu przerwę, więc zamilkł, a ja się przeraziłam, że teraz mnie tym mieczem zdzieli i sobie pójdzie. W sumie, to obawiałam się tylko pierwszej części; niech sobie idzie.
- To super – uznał i wyciągnął ten kawał metalu do mnie. – Proszę.
Choć mój luby trzymał go w jednym ręku, metr nad ziemią i ani nie trzęsła mu się ręka, ani po twarzy nie widać było, że skupia się, by ów prezent utrzymać w górze… Coś mi mówiło, że jak go przyjmę, zapadnę się razem z nim w ziemię i przebiję się do piwnicy. Ten metalowy badyl był większy niż jakikolwiek miecz, którym do tej pory ćwiczyłam, a do tego wydawał się mieć grubsze ostrze.
- Nie przyjmę go.
Popatrzyłam się na Petera. Wyglądał na zdziwionego. Ja też. Właśnie odmówiłam facetowi z bronią, że nie chcę od niego prezentu. Nie ma to jak trochę adrenalinki…
- Jak to.
- To rodzinny miecz – wypaliłam poważnie.
- Mój dziadek pracował w zakładzie metalurgicznym. Zrobił go hobbystycznie, mam takich więcej.
Z jednej strony dobrze, że nie miał rodzinnego miecza. Z drugiej- kto wykuwa prawdziwą broń dla zabawy? A z trzeciej: ała, a przez chwilę poczułam się wyjątkowa…!
- Ale ja nie chcę ci go zabierać.
- Daję ci go.
- Odbierać - poprawiłam się. – Ty go miej, na pamiątkę po dziadku.
- Mój dziadek żyje – powiedział, patrząc na mnie litościwie. Co było niezręczne, bo to było moje spojrzenie do niego…
Powoli zaczynały mi się kończyć pomysły, jak tego ze sobą nie zabierać, ale musiałam być kreatywna.
- To dasz mi później, bo nie mogę wnieść broni ze sobą.
- Możesz, mój brat wniósł wszystkie swoje miecze. – Peter zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, dlaczego zmyślam. Hmmm, zastanówmy się…
- To zróbmy tak. Ty go dajesz mi… - zaczęłam, wskazując obiema dłońmi na siebie. Peter energicznie mi przytaknął. – A ja… go daję tobie! – dodała, wskazując na niego. Byłam naprawdę dumna, że tak dobrze wybrnęłam. Ale tylko przez chwilę.
- Prezentów się nie oddaje, to nie kulturalnie. Czy jakoś tak… - dodał, najprawdopodobniej rozważając, czym owa kulturalność może być i od kogo to usłyszał.
- Okej, Peter, powiem szczerze… - Chłopak spojrzał na mnie zaciekawiony i…z nadzieją? Cholera, z nadzieją na co?! – Nie chcę go.
Przez chwilę, miałam nadzieję, że to wystarczy. Byłam niemiła, nie przyjmując prezentu. Nie doceniłam go. Nie zasługiwałam na tak zacny podarunek… Ale nie… Mimo to Peter uśmiechnął się do mnie i oznajmił:
- Wiem, że chcesz. Przecież to ode mnie.
Ja pier… No co ja jeszcze mogę mu powiedzieć, cholera…?
- Nie, nie chcę. Zabierz go.
- Victoria, daję ci ten miecz, w prezencie, dla ciebie.
Zacisnęłam mocniej palce u stóp, żeby nie jęknąć i nie zacząć wyć „dlaczego”. Bo czego on nie zrozumiał…? I myślał, że czego ja nie rozumiałam, skoro powtarzał ciągle to samo?
- Ale ja go nie chcę! – jęknęłam bezradnie. A widząc jego pytające spojrzenie dodałam: - Bo… Bo jest brzydki. Z całym szacunkiem dla dziadka!
- Miecz nie ma być ładny, ma być dobry i podobać się właścicielowi – powiedział spokojnie, jakby to było coś oczywistego. A głupia ja dopiero się uczyłam i on mi to musiał wytłumaczyć. – Jak ty.
- Słucham?!
Cholera, pal licho część, że nie jestem piękna. Ale cholera jasna jaki właściciel, co?!
- Czy ciebie pogrzało?! – zawołałam oburzona, a po drugie nadal nie dowierzałam w to, co usłyszałam. – Jak ja? Że niby ja mam jakiegoś właściciela?!
- To była przenośnia. - Peter nie tracił opanowania. No, jedynie patrzył na mnie coraz bardziej zachwycony. – Ja uważam, że jesteś ładna.
- Zabieraj się stąd i ten miecz, bo przysięgam…
Nie skończyłam mu grozić (i dobrze, bo niby czym go mogłam nastraszyć?), bo pojawił się mój zbawca.
- Jakiś problem?
Zza Petera wyłonił się Norbert, patrząc na mnie zaciekawiony.
- Tak! On wciska mi coś, czego nie chcę!
- To prezent – wyjaśnił Peter, unosząc rękę wyżej, żeby Norbert wiedział, o czym mówimy. – Na szczęście.
- Szczęście to ja będę mieć, jak wreszcie dasz mi spokój – oznajmiłam, otwierając drzwi. – Nie chcę od ciebie żadnych prezentów!
Mina Petera mogła oznaczać dwie opcje. Pierwsza- zrozumiał i jest zdziwiony dlaczego. Druga- zrozumiał, ale tyle, że jestem dziksza niż myślał i owszem, marzę urodzić jego dzieci.
Zirytowana zwróciłam się do Norberta:
- Norbert, idziemy, zaraz turniej.
Po czym zamknęłam za sobą drzwi.
Wcale się spod nich nie ruszyłam jednak. Pierwotnie, chciałam poczekać na Norberta, ale gdy chłopak nie wszedł za mną, zaciekawiłam się dlaczego.
Zza drzwiami, pierwszy odezwał się Peter:
- Leci na mnie.
- Mówisz? – po głosie Norberta zgadywałam, że jest bardzo rozbawiony.
- Tak, tak mówię.
- Wyglądała na zirytowaną.
- Rozgrzałem ją.
Syn Hekate odchrząknął, prawdopodobnie maskując śmiech, a mi się miarka przebrała.
- NORBERT! – krzyknęłam, ponaglając go.
- Ten miecz jest dla Vicky? To daj, przekażę jej.
Po chwili ujrzałam Norberta z mieczem w drzwiach, a mój kompan z drużyny ujrzał mnie, z zaciśniętą szczęką.
- Przesyłka kurierska? – spróbował być zabawny, unosząc miecz wyżej. Zrozumiawszy, że mnie to nie bawi, sam się uśmiechnął. – No, no, Vicky. Te wasze amory robią się coraz ciekawsze.
- Chyba gody – prychnęłam, kiedy przepuszczał mnie w drzwiach.
- O, super. Będą tańce? – zaśmiał się, jednocześnie szczypiąc mnie w bok. Natychmiast odskoczyłam gromiąc go spojrzeniem, na co Norbert znów się zaśmiał. – Oj nie bądź taka, chłopak się zakochał…
- A gdzie w tym moja wina? – prychnęłam, na co syn Hekate zruszył ramionami.
- Dobra, twój prezent.
Wyciągnął do mnie miecz, a ja spojrzałam na niego jak na idiotę.
- Nie chcę go! – oznajmiłam. Jakby nie słyszał, że powiedziałam to Peterowi prosto w twarz. Po co go w ogóle brał…?
- Ej, Victoria! – zawołał za mną chłopak, gdy ruszyłam w stronę mojej szatni. – To co ja mam z nim zrobić?!
- Nie wiem! – okrzyknęłam, już tylko udając zirytowaną. – Odeślij kurierem!

Sam Turniej był dosyć wyczerpujący i trudny, choć to nic w porównaniu z konfrontacją z Peterem. Gdyby to miejsce było choć trochę normalne, a nie organizowało zawody, gdzie nawet dziesięciolatki biegały z bronią, zgłosiłabym go i postarała się o zakaz zbliżania.
Tego dnia czekały nas wszystkich kolejne trzy Plansze. Padło na Hefajstosa, Aresa i Hadesa.
Pierwsza z nich, Hefajstosa, była… przede wszystkim piękna. Gdy tylko się zaczęła, cała arena zmieniła się w labirynt. Ale nie taki, że poustawiali parę ścian i super. Każda ze ścian przypominała grecki pałac, jakie ogląda się w podręcznikach historii gdzie są malunki „jak to kiedyś musiało wyglądać”. Wszędzie pięła się jakaś roślinność, winoroślą, a niektóre drogi prowadziły do miększych przestrzeni, gdzie na podwyższeniach stały greckie siedziska z tysiącem poduszek, jedwabne materiały zwisały z kolumn a co chwila mijałam ogromne wazy, rzeźby, dekoracje. Idąc labiryntem, miałam poczucie, że przeniesiono mnie w czasie na grecką wyspę, gdzie jakiś bogaty król ma najpiękniejszy pałac ówczesnego świata. Niemal żałowałam, że nie dostałam takiej białej greckiej kiecki, a nimfy nie zaplotły mi włosów w fikuśną fryzurę.
Oczywiście to byłoby za piękne – jednak to był Turniej i po coś przy pasie miałam pistolet i jakiś magiczny pasek, z którego można było w nieskończoność wyciągać noże. (A przynajmniej zgadywałam, że w nieskończoność. Z Amy w nocy próbowałyśmy sprawdzić, po ilu się wyczerpie zapas, ale przy dwieście pięćdziesiątym się nam znudziło.) Poza uczestnikami, w labiryncie roiło się od mechanicznych potworów w kolorze złota, które przypominały mityczne potwory i gdy tylko zobaczyły człowieka, ich oczy zapalały się na czerwono i próbowały zabić.
I tu się pojawiało moje pytanie. Jak, cholera, oni to widzieli. Że co- rodzice puszczają tu dziecko na wakacje, a oni wsadzają je do labiryntu ze spiżowym bykiem tak dla zabawy? A co jakby jednak ktoś sobie nie poradził? Przy pierwszym złamanym kręgu kręgosłupa te mechaniczne bestie miały funkcję samo-wyłączenia? Czy do pierwszej krwi?
Nie mniej jednak, ktoś uznał, że to dobry pomysł i znowu naraził mnie na śmierć.
Ale! Co by o mnie nie mówić, sama byłam zdziwiona, jak dobrze mi szło.
Gdy zobaczyłam pierwszego potwora z metalu… Dobra, to on zobaczył mnie, ja podziwiałam zasłonki przy takiej greckiej wersalce… Ale gdy tygrys z ogonem-wężem rzucił się w moją stronę to wrzasnęłam, cisnęłam w niego pistoletem i odskoczyłam za kolumnę. Pistolet co prawda mało dał, ale przynajmniej przypomniałam sobie, że noże są po prawej, pistolet jest…był po lewej. Dlatego następnym razem rzuciłam czym trzeba. Niestety, nie jak trzeba, bo nie trafiłam. Dopiero przy trzeciej próbie, gdy ten blaszany skurczybyk biegł prosto na mnie, a ja byłam gotowa drzeć się, że to nielegalne – trafiłam.
Podejrzewałam, że wszyscy, co to widzieli- obozowicze na trybunach, sędziowie, wszyscy- byli mocno w szoku, ale w największym szoku to byłam ja. Gapiłam się w miejsce, gdzie blaszak dosłownie rozpłynął się w powietrzu, gdy mój nóż najwyraźniej trafił w coś, co go zepsuło, z nadal wyciągniętą ręką po rzucie, drugą zasłaniając się, jakby to miało coś dać.
A gdy dotarło do mnie, co się stało, potruchtałam po pistolet, który leżał parę metrów dalej i szybkim krokiem poszłam dalej.
I oczywiście cel- celem tej planszy było znalezienie trasy, która prowadziła do wyjścia. Wyjść, jak się później okazało było kilka. Natomiast pokonane potwory dodawały każdemu uczestnikowi punktów.
Musiałam przyznać sama przed sobą- szło mi bardzo dobrze. Naprawdę! Sama unicestwiłam z pięć potworów, a tylko z jednym miałam kłopot. Na szczęście akurat wtedy znikąd pojawił się Norbert, uratował mnie przed potworem już drugi raz tego dnia, a ja szczęśliwa miałam za kim iść przez następne parę korytarzy. Niestety później się rozdzieliliśmy, bo słusznie doszliśmy do wniosku, że mamy większe szansę wyjść stąd i dostać punkty dla drużyny, gdy jedno z nas sprawdzi drogę w prawo, a drugie w lewo. Jak się później okazało, mieliśmy rację- Norbert znalazł wyjście i nasza drużyna po tej planszy prowadziła punktami z tego dnia. Oczywiście nie było tu wliczonej punktacji od sędziów, a byłam pewna, że Thomas i Nicolas docenią mój rzut pistoletem za trzy punkty.
Aresowa plansza nie była już ładna. Jeżeli kiedykolwiek widzieliście emo-tapety na telefony czy coś, gdzie wszystko jest czarne, jakieś stalaktyty i stalagmity, biegające szkielety, albo takie leżące, niektóre w zbrojach, inne w mundurach z bardziej współczesnych wojen… Ohyda. Wszędzie też śmierdziało, jakby coś właśnie się paliło, jakimś cudem wiał wiatr, a w powietrzu unosił się piach i paprochy, których nie umiałam określić.
I teraz uwaga, bo tu geniusze od Aresa przeszli samych siebie jeżeli chodzi o logistykę. Po planszy biegał dwa rodzaje szkieletów. Zwykłe- takie białe, ubrane w jakieś wdzianko lub nie. Oraz drugie- te miały kolor taki, jakie kolory miały drużyny. Mianowicie szkielety z mojej drużyny były niebiesko-beżowo-białe. I sęk w tym, że one atakowały mnie, Es, Courtney, Norberta i Simona, jakbyśmy im implant zamiast kości chcieli wstawić. Te zwykłe szkielety po prostu atakowały wszystko.
Na tej planszy zaczęłam szczerze żałować, że nie walczę mieczem. Wszędzie coś było. Tu mi mignął jakiś znajomy, tu cień, tu jednak szkielet, tam coś. Do tego ten wiatr, kurz, od którego co chwila się dusiłam… Ledwo co widziałam. Bałam się rzucić nożem albo strzelić, w obawie, że kogoś trafię.
I wtedy odkryłam najgorsze – o co chodziło z tymi leżącymi trupami.
Gdy nagle wyleciał na mnie trupek w kolorach mojej drużyny, cofając się, potknęłam i upadłam do jakiegoś dołu, w którym leżał szkielet w mundurze z okolic wojny secesyjnej. Kaszląc jak opętana usiadłam, chcąc jak najszybciej się wydostać z tego dołu. A wtedy żołnierz secesyjny wyciągnął rękę i chwycił mnie za nadgarstek. Wrzasnęłam, zaczęłam krzyczeć, a serce podeszło mi do gardła. Przerażona zerwałam się na równe nogi, a uścisk kościstych palący natychmiast zelżał, kończyna opadła na ziemię i szkielet, który przed chwilą mnie chwycił ponownie wyglądał jak dekoracja.
Przerażona przywarłam plecami do jakiejś skalnej ściany, oddychając głośno i trzymając się za nadgarstek, za który przed sekundą zostałam złapana. Byłam pewna, że umrę. Że to koniec. Spanikowałam.
A, tak. Bo ciekawostka. Okazało się, że te dekoracyjne szkielety, też coś robią. Co jakiś czas łapią- za ręce, nogi, cokolwiek. A gdy cię dotkną, bum! Strach. Przez następne parę minut delikwent, którego dotknęły, miał nie móc pomyśleć o niczym innym niż o tym jak bardzo się boi, jak go wszystko przeraża.
- Victoria! – usłyszałam nad sobą.
Wrzasnęłam, a serce omal nie wystrzeliło mi z piersi.
Na dźwięk czyjegoś głosu tak się przeraziłam, że osunęłam się na ziemię i zalałam się łzami.
- Cholera, Victoria, wszystko w porządku?!
Nie potrafiłam złapać powietrza, a płacz nie ułatwiał mi równego oddychania. Do tego tak bardzo nie chciałam patrzeć na to co jest wokół, ale jednocześnie bałam się, że jak zamknę oczy to coś mi się stanie.
Usłyszałam jakiś huk, jakby coś spadło obok mnie, a zaraz coś pociągnęło mnie za ramię. Nie miałam odwagi wrzasnąć, jedynie zaniosłam się jeszcze silniejszym płaczem.
- Vicky? – Zmusiłam się, żeby spojrzeć na kogoś, kto mnie dopadł. – Kurde, puść to!
Chase pociągnął mnie za przedramiona, żebym puściła swój nadgarstek. Dopiero teraz zorientowałam się, że cały czas wbijałam w niego paznokcie, tak, że teraz miałam obok siebie cztery krwawe ranki.
- Chase! – zawołałam rozpaczliwie, nie mogąc się uspokoić. – Chase…!
Syn Hermesa odłożył miecz, żeby mieć dwie wolne ręce. Chwycił mnie za głowę, żeby zmusić do spojrzenia na siebie. Gdy zobaczył, że ryczę, zmarszczył przerażony brwi i zestresowany zaczął przecierać moje policzki dłonią, jakby to miało coś dać. Wyprodukowałam już taką ilość łez i glutów, że tylko super chłonne ręczniki by mi pomogły.
- O co chodzi? Co się stało? – wypytywał, a ja mogłam tylko się trząść i płakać. – Co ty tu robisz?
- Upadłam – wybełkotałam. – I on mnie złapał.
- Kto? – Chase wyglądał na szczerze przejętego i trochę skołowanego, o co tu chodzi.
- On – powiedziałam, pociągając nosem i wskazując ręką na szkielet z wojny secesyjnej.
A gdy to zrobiłam zaczęłam szybciej oddychać i miałam wrażenie, że zaraz umrę. Nie mogłam złapać tchu, zmusić się by patrzeć na Chase’a, przerażało mnie milion wizji, które nie miały racji bytu. Bałam się wszystkiego, co widziałam. I to tak panicznie. Jakby świat przede mną odzwierciedlał każdy mój lęk i strach.
Syn Hermesa coś mówił, ale nie umiałam się na tym skupić. Jedyne co słyszałam, to łomotanie mojego serca, a słyszałam oddechy, które próbowałam robić ustami. Chłopak objął mnie ramieniem, a dłoń drugiej ręki położył mi na tyle głowy, zmuszając, żebym schowała się gdzieś między jego szyją a obojczykiem. Mówił coś, najprawdopodobniej pytał mnie o tego trupa, co mnie złapał i opowiadał, że widział jak Jenny klęczy i wciska głowę w ziemię, szarpiąc się za włosy i krzyczy, a Norbert jedną ręką próbuje ją podnieść, a drugą broni bo atakuje ich podwójna porcja kolorowych szkieletów- te z jego drużyny i te z jej.
- Musiał ją dotknąć – wychlipałam. Teraz miałam wrażenie, że życie mnie opuszcza. I chce to zrobić metaforycznie, ale też fizycznie jako problem żołądkowy.
- Jenny prawie od razu wstała, wcale nie płakała jak ty.
- Jest twarda.
- Albo… Albo Norbert. – Chase wyglądał na dumnego z siebie. - Idziemy znaleźć Norberta!
Gdy tylko mnie podniósł na nogi wybuchłam histerycznym płaczem. Cała się trzęsłam, gdy Chase ciągnął mnie za sobą i szukał syna Hekate. Nasz podróż przez ten cyrk była okropna. Wszędzie ten kurz i wiatr, przez co nie było nic widać. Mało tego- z biegiem czasu wiatr przybierał na sile i czułam się jak w środku burzy pustynnej. Syn Hermesa ciągnął mnie, a ja zawodziłam, opierałam się i próbowałam mu się wyszarpać, szlochając nieprzytomnie. Poza walką ze mną, Chase odpierał pędzące na nas trupy. Gdy jakiś biegł, ja darłam się jak zarzynana, mój kompan okręcał mnie tak, żebym poleciała za niego, a ja zaczynałam płakać jeszcze rozpaczliwiej, niż przed chwilą.
W końcu znalazł Norberta, który chwile na mnie popatrzył, a mi przeszło. I gdy mi przeszło, oprzytomniałam. Zrozumiałam, po co komu Norbert- chłopak wpływający na uczucia i emocje. I choć mi przeszło, to gdy się od niego oddaliłam, straciłam ten spokój, który kazał mi odczuwać tymi swoimi vooodooo-myślami. Czułam niepokój, że znowu coś mnie złapie, zaatakuje.
Na niedługo po tym skończył się czas. A gdy tak się stało, omal nie usiadłam na ziemi i nie zaczęłam krzyczeć- byłam na skraju wyczerpania emocjonalnego. Zamiast to zrobić, zaczęłam się okręcać, w poszukiwaniu znajomej kitki tysiąca brązowych loczków. Nie myśląc dużo, rzuciłam się na Chase’a i go objęłam. Chłopak roześmiał się na mój widok, ale potarł mnie opiekuńczo po plecach. Jeszcze nigdy nie byłam komuś tak wdzięczna.
Niestety, przed nami była kolejna, szczęśliwie ostatnia plansza. Hadesa. Pozostawało mieć nadzieję, że Aresiątka wyczerpały cały dostępny zapas szkieletów i tu ich nie zobaczymy.
Moje obawy, zniknęły, gdy plansza Hadesa się pojawiła.
Najwyraźniej Chris dosyć czynnie uczestniczył w tworzeniu planszy Hadesa. Nic dziwnego, jedyne jego dzieci- Oscar i Sara, brali udział w Turnieju i nie mogliby nic zaplanować i jednocześnie nie wiedzieć co ich czeka. I tu pojawił się Chris.
Plansza Hadesa składała się w dwóch części. Dosłownie. Z jednej strony było coś co wyglądało jak park linowy nad przepaścią, ruchome piaski, ale zamiast piaski były morza klejnotów i tysiące innych atrakcji, przy których można było się zabić. Nie wiem co tam było, bo tam nie poszłam. Mnie znacznie bardziej podobała się druga część tej planszy.
Druga- ale jaka? A taka, którą ewidentnie wymyślił Christopher i jakimś cudem przepchnął, by stałą się faktem.
Przede mną widniał ogromny, kilkumetrowy plakat z twarzą Oscara. A obok tarcza, do której trzeba było rzucać jakimiś błyskotkami – rubinami, szafirami, klejnotami. Za każdym razem, gdy ktoś trafiał w środek, portret Oscara uśmiechał się coraz bardziej. Wszystkiemu przyświecał ogromny napis „Bo jego uśmiech, to nasz największy skarb”.
- Ja pierdole, nie. - jęknął Oscar, stojący obok mnie. Zblazowany, pozbawiony nadziei na lepsze życie gapił się przez chwilę w swoją podobiznę (z identyczną jeszcze miną), po czym bez słowa, nie czekając na nikogo i nic, ruszył do tej bardziej wymagającej części.
- TAK! – ryknął Charles, unosząc obie ręce w górę i patrząc gdzieś, gdzie powinny być areny. – Chris, stary, tak!
W oddali, gdzie widać było sędziów, Nicolas stał i klaskał, a Thomas pił kawę, nad głową trzymał zeszyt, w którym przed chwilą najwyraźniej nabazgrał wielkimi literami „PRAWDA”. Sabina śmiała się jak niemal każdy, Dionizos spał, a Chejron oddychał głęboko, w myślach najpewniej liczył do dziesięciu.
- No proszę – usłyszałam Sarę, gdzieś za moimi plecami. – To będę sobie z Chrisem musiała porozmawiać, bo jeszcze wczoraj mówił mi to samo, a mojego zdjęcia tu nie widzę.
Skończyło się na tym, że po atrakcjach na planszy Aresa odmówiłam czegokolwiek. A poza tym, Charles potrzebował kompana. Jednak większość osób, gdy już się pośmiała i spróbowała rzucić parę razy do celu, uznała, że to jednak Turniej i poszła zdobywać punkty. Inni, jak Jenny i Oscar, zrobili to od razu. Za to Charles i ja zostaliśmy, przez pół godziny ciskaliśmy brylantami w wielką tarcze i dowiedzieliśmy się, jak wygląda szeroko uśmiechnięty Oscar. I choć tamci zdobyli o wiele więcej punktów, bo Courtney wróciła z piętnastoma, Es dwunastoma, a taki Simon z dwudziestoma, to ja byłam dumna z moich trzydziestu ośmiu celnych strzałów, każdy za dwie dziesiętne punktu! Cholera, Chris się musiał nieźle targować, że jego rzutom do celu też przyznali jakiekolwiek punkty.


Znalezione obrazy dla zapytania gif tumblr sword

(Bo nie miałam pomysłu na gifa, a ten pasuje na Turniej, do prezentu od jaskiniowca i pewnie czegoś jeszcze (; )

3 komentarze:

  1. Boże, miecz, emocjonalna Vicky, ta rozmowa z Es taka naturalna, że Victoria serio tutaj nie czuje się taka "swoja", ale
    podobizna Oscara wygrała. WYGRAŁA, pobiła nawet rozmowę na początku rozdziału o penisach!
    Do zobaczenia~

    Nez

    OdpowiedzUsuń
  2. no to tak:
    1. rozmowy przy stoliku hermesa-CUDOWNE
    2. troche mi sie przykro zrobilo kiedy vic stwierdzila ze nie do konca 'nalezy' do obozu, chcialabym zeby w koncu ja uznali.....
    3. jak peter dawal vic ten miecz to TAK BARDZO sie smialam
    4. jakos ta emocjonalna strona vic mnie poruszyla i prawie sama sie poplakalam (idk co mi sie stalo)
    5. MOJ ULUBIONY MOMENT TEGO ROZDZIALU CZYLI WIELKI PLAKAT OSCARA bogowie jak bardzo ja chcialabym zobaczyc ta usmiechnieta mordke
    (6. troche brakowalo mi tu thomasa)

    do nastepnego przeczytania, weny zycze!
    ~wiczi

    OdpowiedzUsuń
  3. Okej...
    Jak ja uwielbiam wracać do tego opowiadania.
    Widzisz, przez te moje długie przerwy często zapominam o niektórych postaciach. Pamiętam Victorię, a pozostałe zamywają się w mojej pamięci. Gdy jednak rozpoczynam ponownie czytanie to sprawia mi tak autentyczną radość.
    "Chase" T A K
    "Peter" ja: o kurwa o kurwa zapomnialam o tej postaci a przecież kiedyś napisałam fanfiction z nim i z milosem o fuck
    "Norbert" ja: *na głos, z radoscią* N o R b E r T !!!
    "Wielki plakat oscara" ja: *odgłosy duszenia się*
    Dobra, nie masz nawet pojecia jak cudownie jest tu wrócić i zobaczyć nie jeden, nie dwa, a PONAD dwa rodziały do przeczytania. Jestem ci tak wdzięczna bo dosłownie przechodzę przez swój najgorszy okres podczas tej kwarantanny, a to jest tak cudowne.
    Tak, nadal tu jestem ;).
    Okej

    OdpowiedzUsuń

© grabarz from WS | XX.