O tym, co odebrało Amy "boskości"


Kochani! Żyjemy!
Ja (Gwiazda) mam już wakacje, jestem po maturach, jestem wolna. Ta druga nie. Ale ja mam wolne, więc znowu mogę jej truć, żeby pisała.
Tak czy inaczej, pomyślałyśmy, że wypada się odezwać. Bo to aż głupio- widzieć, że tu wchodzicie, a słowa do was nie napisać. Dlatego ten post i zapowiedz kolejnego (na który możecie się zgodzić lub nie).
Oto opowiadanie, nie moje, ani nie Lady. Wysłała je na konkurs, kiedyś dawno temu na starym blogu, jedna dziewczyna - Monika. Był to konkurs, żeby napisać lub narysować coś, związanego z bohaterami wakacji z o.o. Dziewczyna wybrała Amy. I tak mnie zachwyciła, że ja - pisarska matka Amy, uważam to opowiadanie za kanon. Dostałam pozwolenie, wszystko co jest w tym opowiadaniu mogę włączyć w oryginalne opowiadanie, co też robię (rodzinę Amy, historię trafienia do obozu...).
PS Wiecie, jeżeli chcecie to jak najbardziej zachęcamy Was, żebyście pisali opowiadania o naszych Wakacjach, fanfiction (ja naprawdę czekam, czy ktoś mi napisze porządne fanfiction Milosa i Rowllens...?), obrazki... wysyłajcie, @ jest podany, my wstawimy. Nas to będzie cieszyć długo, prace z tamtego konkursu sprzed paru lat nadal nas cieszą!
Druga propozycja: co wy na to, żebym czekając na Lady i kolejny rozdział, wstawiła jedno z moich opowiadań, nie związane z herosowym światem...?
Czekam na odzew, wybaczcie nieobecność! 

*******
O tym, co odebrało Amy jej ‘boskości’
amazing, beautiful, fabulous, fantastic, fashion, lovely, sweet, bitch i'm fabulous

Odkąd skończyłam pięć lat, wiedziałam, że w przyszłości będę boską osobą. (Wcześniej nie, bo bardziej interesowało mnie zostanie tęczową wróżką.) Tak, boską. I nie chodzi mi o moment, w którym pewien pacan ze szkolnej ławki (chyba w pierwszej gimnazjum to było…), wykrzyczał mi w twarz „Jesteś półbogiem, Amy!”. Poczułam się wtedy jak Harry Potter, któremu Hagrid niskim barytonem oznajmia: „Jesteś czarodziejem, Harry. To było uczucie absolutnie fa-ta-lne. Słowo. Na szczęście ja miałam o tyle prościej, że zamiast pół-olbrzyma z beznadziejnie przyciętą bródką, miałam kościotrupa w wielkich okularach. Choć po namyśle…wymieniłabym Johnny’ego na Hagrida. Ten to przynajmniej tort miał ze sobą, ja w tamtym momencie dostałam jedynie z liścia (to długa historia i jeszcze do niej wrócę).
Ale nie uciekając od tego, co już zaczęłam: nie o taką boskość mi chodziło. Fakt, że połowa moich genów (mamo, fuuuu, miałaś męża!) należała do faceta, który wolno licząc byłby równolatkiem Kleopatry, potwierdzała jedynie moją teorie. Czasami też ją niszczy, szczególnie kiedy co niektórzy mieli zamiar tylko w ten sposób rozumieć moje motto: „Jestem boska”.
Moja boskość polegała, nadal polega, i błagam cię rodzinko (ta boska rodzinko, rzecz jasna), żeby jeszcze długo polegała, tylko i wyłącznie na mojej osobowości.
Ale!
W wieku trzynastu lat była ona na zawahaniu… Dlaczego? Przez Johna, który postanowił jednak upodobnić się do swojego autorytetu Hagrida nie tylko z wyglądu (chodzi o ten seksowny wąs nad górną wargą; mówił, że zapuszcza brodę…), ale też z roli w życiu głównego bohatera (tam: Harry’ego; tu: mnie!). I to był jedyny moment, kiedy poczułam się nie-boska. Suma-sumaru, niektórzy mogli właśnie wtedy zacząć uważać, że taka jestem; ja sama się po prostu tak nie czułam.
Ale zanim do tego przejdę, kilka słów (lub stron) o tym, jak kształtował się taki geniusz jak ja, oraz w jaki sposób doszło do „nie-boskiego dnia”.



Urodziłam się na przedmieściach Los Angeles, w rodzinnym mieście mojej matki. Niestety, nigdy tam nie mieszkałam, bo:
- Los Angeles jest dla hołoty.- Jak zwykła mawiać moja kochana rodzicielka, kiedy zaraz po moich urodzinach, wykupiła wielką willę z widokiem na piękny, nigdy nierozumiany przeze mnie artystyczny, napis na górze: „Hollywood”. Literki na wzgórzu- to nie jest już dla hołoty?
Mamuśka, rok przed moimi narodzinami, wygrała w lotto sporą sumkę. Tak sporą, że po pięciu latach najróżniejszych inwestycji, którymi nigdy się nie interesowałam, mogłam spokojnie uważać się za córcię miliarderki. Jednak z tego powodu nigdy nie byłam rozpieszczana. Jedno nie równało się drugiemu; miałam wszystko, z wyjątkiem mamusi, która siedziałaby w moim pokoju i grała w planszówki. Zawsze zajmowałam się sobą sama, a mama była tylko sponsorem. Jej to pasowało, mi w sumie też, bo nie wiedziałam, że mogło być inaczej; mama nigdy nie dorosła do posiadania dziecka. Jej próby stworzenia rodziny zakończyły się czteroma rozwodami, z czego pierwszy odbył się jak mnie jeszcze na świecie nie było, siedziałam, jako nierozwinięty glut w brzuchu mamusi (ble!). Posiadanie wielu ojczymów miało plusy, bo każdy chciał pokazać, że umie zająć się przybraną córcią. Co prawda, moją mamę to i tak nie obchodziło: umiał czy nie umiał, to dla niej nie grało roli. Po rozwodach pozostawali wszyscy w miarę ciepłych relacjach, bo rozstania powód był zawsze ten sam: mojej mamie się znudziło. Następne zalety wielu tatków to po pierwsze- niektórzy nadal mają ze mną kontakt i są idealni, jeżeli chodzi o dorosłego przyjaciela, który wyciągnie małolatę z problemów, a po drugie- wyobrażacie jak czasem jest śmiesznie?
- Co tam? Jak w domu, wszystko już okay?
- Taak, ale wczoraj mama zaprosiła tatę dwa i trzy.
- Co? To…źle?
- Nom, bo tata dwa i trzy nie bardzo się lubią. Ale tata cztery i tata dwa bardzo i obydwoje nie lubię trzy. W sumie, to oni się lubią za bardzo…
Dacie wiarę, że dwóch moich ojców okazało się być homo oraz bi i po rozwodach z mamą, się zeszli…? Chcieli mnie nawet legalnie adoptować. I powiedzcie mi, jak to możliwe, że ja jeszcze nie zwariowałam.
I w pewnym momencie, właśnie mama, a raczej jej brak, doprowadziła mnie do stwierdzenia: „Skoro i tak żyję sama, to czemu nie żyć sama, ale gdzie indziej?”
 - Amy, stwierdzam, że zwariowałaś.
Stop- przerwa na uzupełnienie.
John. Mój przyjaciel z trzeciej klasy podstawówki. Hmmm…zaprzyjaźniliśmy się w momencie, kiedy sprałam kolesia, który chciał mu skopać du…tyłek. Johnny nie miał przyjaciół, bo miał okulary, ja miałam mózg, więc nie miałam przyjaciółek (trzecioklasistki to potworne zołzy, w tym wieku zaczyna się „jestem panienką; fuuu, czemu nosisz dresy nie sukienkę?!”). Tak więc do czasu, kiedy pan mam-bryle-i-to-czyni-mnie-dorosłym, nie przerósł mnie o głowę, doskonale wywiązywałam się z roli strażnika jego tyłka i twarzyczki. W ogóle po namyśle stwierdzam, że od zawsze to ja pełniłam męską funkcję w naszej przyjaźni, a ten frajer siłą rzeczy damską. Żeby dać się tak wrobić… no cóż, taki już urok Johna. A raczej jego brak (uuu, znowu mu pocisnęłam: pięćset dwa do jednego; dla mnie!). Kiedy go uratowałam, jeszcze się nie zaprzyjaźniliśmy, bo ten frajer uciekł do łazienki. Dopiero następnego dnia, gdy zauważyłam go na korytarzu, miałam okazję zdobyć przyjaciela. I udało mi się. Rzuciłam się na niego, a potem oznajmiłam, że możemy się ożenić, ale na razie mógłby pomóc nosić mi plecak. Dobrze to rozegrałam, bo tego dnia miałam dużo książek w plecaku.
Okej- wróćmy do tematu.
- Mówię poważnie, zwariowałaś.- powtórzył, kiedy pomachałam mu przed twarzą ulotką.
- Nie, nie zwariowałam! To jest boski pomysł, moja mama zapłaci za naszą dwójkę!- wydarłam się, z nerwów podskakując na swoim łóżku. Stałam na nim, a i tak przewyższałam przyjaciela zaledwie o parę centymetrów. Trzeba go będzie jakoś skrócić, bo nabawię się kompleksów.
- Nie mogę się zgodzić!- zaprotestował, zabierając mi ulotkę.
Ulotkę czego? Szkoły z internatem! Dziesięć kilometrów od Nowego Yorku, z wysokim standardem i wszystkim innym! To było marzenie; wreszcie ucieknę z tego wiecznie pustego domu, gdzie tylko są imprezki mojej matki.
- Musisz- zawyłam, zeskakując na podłogę i rzucając się na krzesło biurka, gdzie miałam otwartego laptopa, z naszykowaną już stroną internetową tej szkoły.- Patrz! Masz swoją bibliotekę, pracownie naukową, chemiczną, materiały do eksperymentów, basen, siłownię…- wyliczałam, ale John mi przerwał.
- Jest środek roku szkolnego, szósta klasa. Nie przyjmą nas, chyba, że dopiero w gimnazjum.
Rzuciłam mu rozbawione spojrzenie. Facet wyglądał jakby walczył sam ze sobą. Oglądaliśmy tą szkołę wcześniej, na początku piątej klasy, ale potem odkryliśmy, że rodzice Johnny’ego nie mają tyle pieniędzy. (Nie wiem, czemu nie połapaliśmy się wcześniej; może dlatego, że oddawałam mu zawsze połowę kieszonkowego.) Natomiast ta szkoła kosztowała fortunę. Dla mnie to był pikuś, dla niego- nierealna kwota. Ale poziom edukacyjny był tak dobry, że wiedziałam, że chłopak marzy, żeby tam pójść. A do tego trzeba było jakiś cholernych tytułów, których nie miał (jednak nie taki geniusz z niego!) albo nadzianych rodziców. A to miałam ja…!
- Przyjmą- zapewniłam.- Moja mama to załatwi. Ale cieszę się, że się zgodziłeś.
Mamuśka zgodziła się bez żadnego ‘ale’. Mienie w domu małego dziecka, które zajmuje się same sobą i swoimi zabawkami, a dojrzewającą panienkę to już co innego. Kończyłam niedługo dwanaście lat, czyli zaczynałam dorastać do mentalnego wieku mojej mamy. A to oznaczało rzeź w domu. Wyjazd był zbawieniem.
Ferie zimowe wystarczyły, by przewieźć moje bagaże do nowego domu. Trzy samochody z firmy mamy, z czego zostawić i zmieścić w szafkach udało mi się jedynie pół jednego. Dwie walizki wsadziłam pod swoje łózko, jedną upchnęłam pod łózko Johnny’ego, a torbę z trzysta pięcioma filmami i przenośnym odtwarzaczem wielkości mini-plazmy zostawiłam w pokoju Johna i jego współlokatora. W moim nie było miejsca, bo wolną przestrzeń zajmował wielki telewizor i doczepione do niego gry. Reszta moich walizek musiała wrócić do domu… Pokój w internacie musiałam dzielić z jakąś dziewczyną (nazywała się Milgrett), która oczywiście miała obsesje na punkcie nauki, chemii, a szczególnie chemii między nią a jakimś Lowelasem ze starszej klasy. Dwa palce w buzie i płakać, że otaczają mnie idiotki. Chciałam zamieszkać z Johnny’em, ale dyrekcja nie uwierzyła w moje zapewnienia, że ten uroczy młodzieniec to transwestyta już po zabiegu, a do tego nadal woli facetów, więc mi krzywdy nie zrobi. Grono pedagogiczne albo nie znało znaczenia słowa „transwestyta” albo John jednak tylko jak dla mnie podchodził pod tą kategorię. Koniec końców nie przenieśli mnie do pokoju razem z nim.
Więc mogę stwierdzić, że nauka w tej szkole zaczęła się średnio, a dalej już było tylko lepiej…
Jednak nawet drobne potknięcia, nigdy nie wytrąciły mnie z równowagi na tyle, żeby stwierdzić: „O, kurde! Czuję się nie-boska!”
Pierwszego dnia już zapisałam się na plus u nauczyciela angielskiego, kiedy to wmaszerowałam spóźniona na jego lekcję. Milgrett nie wpadła na to, żeby mnie obudzić, albo tak jak przez całe ferie wstała o piątej, by śledzić Lowelasa ze starszych. Nauczyciel nie mógł pojąć, co robię na jego lekcji, bo kiedy weszłam i wymamrotałam: ”Dobry, przepra…ziew…spóźnienie…”, on zadał mi bardzo podchwytliwe pytanie.
- A panienka, co robi?
Zatrzymałam się w pół kroku na środku klasy, bo przecież nie mogłam usiąść od razu w pierwszej ławce. To, że John usiadł na końcu, to nie moja wina, ja z obcymi siedzieć nie będę.
Zmarszczyłam brwi, bo przecież byłam w szkole dla inteligenckich- to pytanie mogło być podchwytliwe.
- Stoję i przed chwilą ziewałam.
Klasa ryknęła śmiechem. Czytaj: kilka osób się zaśmiało, reszta to byli kujony. A ja już wiedziałam, z kim należy trzymać, a kogo unikać. Bardziej wtedy bałam się o Johna, który zapewne uznałby za ciekawszą część ludzi, który żyli przez syntezę z biblioteką i podręcznikami. (Uwaga, do wszystkich niewykształconych ludzi- prof. Amy tłumaczy- synteza to takie coś, co jest związkiem czegoś i czegoś, z korzyścią. No, jak grzyby i sole…? Nie? No trudno. W takim razie polecam google, poszukajcie sobie, co to.)
- Widzę, panienko, widzę, ale…
- Amy jestem, wytykanie moje stanu panieńskiego jest lekko irytujące- wtrąciłam, jednak facet mnie zignorował.
- … ale ja się pytam, co panienka robi tutaj w takim stroju!
No tak. Bo przecież, kto wpadnie na to, by poinformować nową osobę, że ten kaftan bezpieczeństwa to nie strój wielbłąda na szkolne jasełka, tylko mundurek…? W sumie, może dlatego dostałam pięć zestawów. A głupia się cieszyłam, że jednak są tu zabawni ludzie i dali mi pięć zestawów, że niby „w jeden się nie zmieścisz, haha, taki dowcip!”
Suma-sumaru, do końca mojego pobytu w tej szkole, anglista codziennie mnie upominał, żebym podciągnęła te obciachowe pończochy oraz, że krawat to nie obroża i nie wiąże się go na kokardę. Bystry jest, nie powiem; szczególnie, że ja tego krawatu nawet nie nosiłam.
Koniec szóstej klasy spędziłam u szkolnej higienistki, bo moja niespodzianka z fajerwerkami nie wypaliła. A raczej: wypaliła, tyle, że prosto we mnie. Podobno cud, że żyję. (No raczej, skoro jestem boska, to umrzeć nie mogłam, to byłby cios dla ludzkości!) Wakacje i dwunaste urodziny spędziłam w szkole, bo miałam zbyt mocne obrażenia na prawej nodze, żeby mnie przenieść do domu. Proponowali mi, ale obie z mamą zgodziłyśmy się, że wygodniej będzie jak zostanę. I razem ze mną został mój heroiczny przyjaciel, niejaki Johnny XI Wspaniały, który zakończył szóstą klasę zjawiskowo; wyniósł z tej szkoły więcej złota, niż moja mama go tu przelewała- tyle dostał statuetek najlepszego kujona. I niejaki on, siedział ze mną cały lipiec w szkolnym szpitalu, a najgorsze było to, że pierwszy tydzień czytał mi książki. Niektórzy pewnie westchną:
- Ojeeej, przecież to kochane!
- Też bym chciała przyjaciela, który by się o mnie tak troszczył…!
Oh, ach i inne; zapewniam was, ja tego nie chciałam. I nie mogłam tego mu uświadomić. Dlaczego? Niestety, już nawet nie wiem co, ale coś z tymi fajerwerkami postrzelało się tak, że nie mogłam mówić- ktoś obkleił mi bandażami i plastrami całą brodę i usta, zostawiając miejsce na słomkę. I z tego powodu, moje jęki „Myhymmyytyy!”, które oznaczały „Daj mi słuchawki!”, kochany John interpretował zupełnie inaczej. A kiedy na moje mruczenie przerywał czytanie, uśmiechał się i mówił:
- O, podoba ci się Tolkien? Wiedziałem! No to jutro dokończę ci Hobbit'a i zaczniemy Drużynę Pierścienia!
I potem się dziwił, że nie dałam nigdy sobie tego filmu włączyć… Nawet Orlando Bloom w obsadzie mnie nie przekonał!
I kiedy po miesiącu przewieźli mnie do szpitalu przy domu, a Johnny oznajmił, że musi jechać na jakiś obóz na resztę wakacji, nie protestowałam. Głównie dlatego, że nadal nie mogłam mówić, a poza tym… z tego co wiem, Tolkien pozostawił po sobie spory dorobek…
Nawet ten wypadek, nie uczynił mnie tak zdesperowaną, by uznać, że nie czuję się bosko. Stało to się dopiero potem i właśnie do tego doszliśmy… (Biada temu, co właśnie pomyślał „Nareszcie”; znajdę cię i…)
Moje życie w szkole z internatem nie trwało długo. Skończyło się gwałtownie i po prawie roku mojej obecności tam, bo przed świętami w pierwszej gimnazjum.
Nie, nie wywalili mnie. Nie, mama nie przypomniała sobie, że ma córkę, a nie inwestycje, która miesięcznie wchłania całkiem sporą sumkę. Nie, nie popełniłam samobójstwa, bo lekturą okazało się być dzieło Tolkiena, którego tytułu nie pamiętam. Skończyło się z zupełnie innego:
- Jesteś półbogiem, Amy!
Tutaj zróbmy ponownie Stop, żeby przybliżyć wam, w jakich okolicznościach dowiedziałam się tego czegoś.
Potem powiedzieli mi, że większość herosów trafia do Obozu przez nagły atak nauczyciela-potwora. Albo po prosu znajduje ich satyr. Czasami co niektórzy, ci bardziej kreatywni, odkrywają w sobie magiczne zdolności lub powodują wielki kataklizm, niektórzy po prostu wysadzają szkoły... Ja takiego szczęścia nie miałam. Moim „nauczycielem-potworem” okazał się być koleś, którego zdjęcia wisiały od roku w całym moim pokoju, a satyrem najlepszy przyjaciel. Z tą różnicą, że John wcale nie był w połowie bydłem.  Potworem był Lowelas ze starszej klasy. I nie atakował mnie, tylko Milgrett, która postanowiła wyznać mu uczucia.
Więc zaczęło się od niewinnego: „Brian, kocham cię!” Milgrett. (Kolejna rada: Nie wyznawajcie miłości nikomu, kto patrzy się na was tak, jakby chciał was zjeść. Nie chodzi o pożądanie; nie, po prostu tego nie róbcie, dopóki nie upewnicie się kim jest.) Miałam pecha akurat wtedy wejść na pustą salę gimnastyczną, gdzie zostali sami, i to widzieć. Cofnęłam się po buta, którego zgubiłam. Nie pytajcie jak. Zamiast tego, trafiłam na Mil, która w jednym momencie stała naprzeciwko blondasa, a w następnej poleciała w powietrze, bo uroczy blondas zamachnął się na nią ręką. No, należy też wspomnieć, że zamiast ‘uroczym blondynem’, Lowelas okazał się być czymś dziwnym. Obecnie nie pamiętam czym- przypominał wyrośniętego Golluma z tą różnicą, że stał wyprostowany i dwa razy większy. (Wiem, właśnie porównałam go do Golluma; ale to było pierwsze skojarzenie. Ciekawe dlaczego? Hmmm, może to przez to, że Hobbit i trylogia wyryły mi się w pamięci lepiej, niż jakakolwiek lekcja w szkole?) Myśl, że przez rok kładłam się spać w pokoju, gdzie jedna ze ścian była pełna jego zdjęć? Bezcenna.
Ale w tamtym momencie to mnie jeszcze nie bardzo obchodziło, bardziej przejęłam się widokiem Mil, której bezwładne ciało opadło na rząd trybun w rogu sali. Zrobiłam jedyne, na co było mnie stać. Wrzasnęłam i odruchowo cofnęłam się.
Chwilę potem, kiedy bohatersko uciekałam korytarzem, wbiegł na mnie John. Wbiegł i chwycił za nadgarstek, nawet się nie zatrzymując; obrócił mną i pociągnął z powrotem na salę gimnastyczną.
- Johnny!- wrzasnęłam truchtając za nim. – Tam... Kosmici!
- Wiem- przytaknął. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko kopniakiem otworzył drzwi do hali.
Dalszy przebieg znacie i na pewno wiecie jak to bywa- znikąd pojawia się broń, John dzielnie zabija Lowelasa, ja wariuję i nie wiem o co chodzi. A w tle, na pękniętym rzędzie trybun nadal leży nieprzytomna, ale oddychająca, Milgrett. A potem dowiaduję się, że mam przodków, a mój stary grzeje wielki tron na Olimpie i nie mogę w to uwierzyć, tak? Znacie ten schemat?
I tu znowu- wracamy do tematu.
John wyprowadził mnie ze szkoły, nie mówiąc nic. Ja też siedziałam cicho. Chyba pierwszy raz w życiu. Chłopak objął mnie ramieniem i wypchnął na szkolny dziedziniec. Było ciemno i zimno. Przecież był środek grudnia, była zima. John przeciągnął mnie przez cały parking. A potem po prostu otworzył samochód, który należał do dyrektora szkoły.
- To kradzież- zaprotestowałam, prostując się. John cmoknął nerwowo poprawiając okulary.
- Wiem. Ale muszę, nie przespacerujemy się na Long Island.
Miał rację. Byłam beznadziejna z wf’u, nigdy nie wytrzymałam dłużej niż dwudziestu minut truchtu.
- Kradniesz. Ty!
- Tak ja!- zirytował się.- A ty mi nie pozwalasz?
- I mnie porywasz! Na Long Island!
- Ratuję cię- sprostował ale ja już odzyskałam zdolność mówienia.
- Co to było!?- zawołałam, uświadamiając sobie, że to co przed chwilą się wydarzyło, jednak nie było normalne. Kiedyś musiałam go opieprzyć, prawda...? Ręką wskazałam na szkołę za nami.- Lowelas! Milgrett. Kurde, John! Ty miałeś porąbany miecz…!
I teraz, jak na milion procent już wiecie, w każdej bajeczce o herosach pojawiają się nieudolne próby tłumaczenia o co chodzi. „Bogowie istnieją”, „Mity to prawda”, „twoja matka miała romans i wiesz…”. Dużo tego było.
- Jesteś półbogiem, Amy!
Ale zgodnie ze schematem, po chwili nadeszła moja cześć, kiedy to zrozpaczona krzyczę:
- O nie! Jak to możliwe, kłamiesz! Ratunku, wariat!
Ale z racji tego, że ja jestem boska, moja reakcja była zupełnie inna.
- O kurde, mordeczko, ale zajebiście!... Ale co to znaczy, hm…?
I teraz, kiedy to ja powinnam być w szoku i czuć się jak w ukrytej kamerze, to John miał wrażenie, że świat zwariował. (Zawsze mówiłam, że w trakcie ewolucji, zamieniłam się z nim w wielu przypadkach rolami.) Na szczęście dosyć szybko spostrzegł, że ma do czynienia nie ze zwykłym osobnikiem, ale ze mną.
- I gdzie jedziemy? O kurde, a tych potworów jest więcej? A mogą zabić mi mamę i tatków? A ty też jesteś tym heroikiem?
- Herosem.
- To jest powiązane z heroiną? To żeńska forma? Ale jesteś? Więc ty jesteś synem boga pierdół?
- Amy, spokó…
- Istnieje taki bóg? A co z Bogiem? Czy oni, ci bogowie istnieją namacalnie?
Jak na początku pisałam, kiedy Johnny wykrzyczał mi w twarz formułkę zapożyczoną od Hagrida, walnął mnie też z liścia. Czekaliście pewnie. I ten moment nadchodzi…
- A czy bogowie nadal biegają nago w prześcieradłach jak na obrazach i plażach nudystów?!
..Teraz!
- Ała!- jęknęłam, łapiąc się za twarz w szoku. Zamarłam w szoku, że mój John mnie uderzył. Wytrzeszczyłam oczy i tak jak ryba, po prostu poruszałam wargami.
- Wsiadaj do samochodu- rozkazał, a ja posłusznie wsiadłam. Nigdy bym się nie spodziewała, że ostanę w twarz od Johnny’ego. Ale bardziej mnie zaskoczyło to, że nie postanowiłam mu wtedy oddać.

- Dobrze, Amy- Victoria przerwała przyjaciółce gestem dłoni.- To ciekawe, ale kiedy poczułaś się nie-boska!
Obie dziewczyny, siedziały na plaży, John również. Amy tak właściwie to stała i z zapałem opowiadała o swojej przeszłości.
- No jak to kiedy?- prychnęła, opuszczając ręce, które unosiła, wymachując nimi w dramatycznych gestach.
- No tak to- odparła Vicky, przesypując jedną garść piachu na swoje udo i kreśląc palcem wzroki.- Najpierw myślałam, że chodzi o mamę, potem o traumę z nauczycielem anglikiem…
- No co ty, Vi. Nauczyciele nie pozostawiają traumy.
- Niektórzy owszem.- Chcąc nie chcąc, Victoria przypomniała sobie o ukochanym psorze od geografii.- Ale to nie zmienia faktu, że nie doczekałam się momentu, kiedy uznałaś, że nie jesteś boska.
Johnny westchnął, natomiast Amy z dezaprobatą opadła na piasek obok szatynki.
- No przecież właśnie ci to opowiedziałam. Nawet dialogi rozegrałam…!
- Bujdy. Nigdy nie naśladowałem Hagrida- wtrącił się brat blondynki, ale ta uciszyła go cichym „cii!”.
- Vi, mordeczko! Ostatnia sytuacja, pomyśl- westchnęła Amy.- Chodźmy, zaraz obiad. Zajęcia szermierki już się skończyły, Nicolas już nas tam nie zaciągnie.
A mówiąc to wstała i nie czekając na resztę, zaczęła iść w stronę wydm zmieniających się w trawnik.
John wywrócił oczyma, ale też się podniósł z ziemi. Nawet jako dżentelmen starej daty podał rękę Vicky. Jednak ta nie skorzystała, prawdopodobnie nawet nie zauważyła, bo w ekspresowym tempie zerwała się na nogi i popędziła za Amy.
- Amy, czyli kiedy byłaś nie-boska?!- zawołała.- To znaczy, dla mnie nie jesteś prawie nigdy, ale kiedy się taka nie czułaś.
Jednak Amy nie odpowiedziała. Udała, że nie słyszy. Vicky, zrozumiawszy, że raczej się nie dowie, zatrzymała się i odwróciła, czekając na Johnny’ego, który spokojnie, z rękami w kieszeniach za dużej bluzy szedł w jej stronę.
- Kiedy czuła się nie boska? Wtedy jak dowiedziała się o swoim pochodzeniu i zobaczyła pierwszego potwora?
John nie umiał się nie uśmiechnąć. Amy tak opowiedziała tą historię, że ani razu nie skłamała, ale też celowo nie wskazała tego momentu wprost. Jej brat o tym wiedział, znał ją za dobrze i za długo.
- Ty masz tak myśleć - odparł, mijając Victorię. Ta zmarszczyła brwi, ale szybko zrównała mu kroku. Była zbyt ciekawa tej informacji.
- To kiedy? Jak porwałeś ją?
- Nie każde trafienie do obozu nazywa się ‘porwaniem’, musisz się oduczyć tego, Rowllens - westchnął, celowo naśladując Thomasa. - Straszysz nowych.
- Nie nazywaj mnie Rowllens.- Taka odpowiedź była odruchem. Szybko zmieniła temat. - To kiedy? Jak musiała tu przyjechać?
- Nie. - Johnny nie mógł się nie uśmiechnąć. - Kiedy walnąłem ją z liścia; do tej pory nie może się z tym pogodzić.



3 komentarze:

  1. Jak się dzisiaj rano ucieszyłam, że wreszcie coś jest!
    Miło było wreszcie coś przeczytać, chociaż nie na to czekałam. Ale podobało mi się, kurczę teraz zastanawiam się, kiedy był tamten konkurs... 😂
    Hmm... Może i spróbuję napisać fanfiction, ale to będzie trudne i równie dobrze mogę je skończyć za pół roku lub nigdy. Musiałabym zmienić trochę styl pisania.

    A i chętnie przeczytam jakieś inne twoje opowiadania.

    Auriel

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam to już! A przynajmniej jestem w dziewięćdziesięciu procentach pewna, że to już czytałam. Było na poprzednim blogu, prawda?
    Genialne jak zawsze. Ach, to doprawdy jedyny moment, w którym Amy mogłaby poczuć się nie-boska. Genialne.

    Weny i szybkiego rozdziału..!
    Nez

    OdpowiedzUsuń
  3. CZYYYYYTAŁŁŁAAAAAAMMMM TOOOOO!!!!
    YAY I TAK NADAL KOCHAM.
    PAMIĘTAM TO MOJE OPOWIADANIE O KAREN NA INNYM KONKURSIE JEZUŚKU JAK TO DAWNO BYŁO :D.
    Idę czytać dalej albo pisać fanfiction o milosie i victorii jeszcze to przemyślę.
    Okej

    OdpowiedzUsuń

© grabarz from WS | XX.