Kochani! Żyjemy!
Ja (Gwiazda) mam już wakacje, jestem po maturach, jestem wolna. Ta druga nie. Ale ja mam wolne, więc znowu mogę jej truć, żeby pisała.
Tak czy inaczej, pomyślałyśmy, że wypada się odezwać. Bo to aż głupio- widzieć, że tu wchodzicie, a słowa do was nie napisać. Dlatego ten post i zapowiedz kolejnego (na który możecie się zgodzić lub nie).
Oto opowiadanie, nie moje, ani nie Lady. Wysłała je na konkurs, kiedyś dawno temu na starym blogu, jedna dziewczyna - Monika. Był to konkurs, żeby napisać lub narysować coś, związanego z bohaterami wakacji z o.o. Dziewczyna wybrała Amy. I tak mnie zachwyciła, że ja - pisarska matka Amy, uważam to opowiadanie za kanon. Dostałam pozwolenie, wszystko co jest w tym opowiadaniu mogę włączyć w oryginalne opowiadanie, co też robię (rodzinę Amy, historię trafienia do obozu...).
PS Wiecie, jeżeli chcecie to jak najbardziej zachęcamy Was, żebyście pisali opowiadania o naszych Wakacjach, fanfiction (ja naprawdę czekam, czy ktoś mi napisze porządne fanfiction Milosa i Rowllens...?), obrazki... wysyłajcie, @ jest podany, my wstawimy. Nas to będzie cieszyć długo, prace z tamtego konkursu sprzed paru lat nadal nas cieszą!
PS Wiecie, jeżeli chcecie to jak najbardziej zachęcamy Was, żebyście pisali opowiadania o naszych Wakacjach, fanfiction (ja naprawdę czekam, czy ktoś mi napisze porządne fanfiction Milosa i Rowllens...?), obrazki... wysyłajcie, @ jest podany, my wstawimy. Nas to będzie cieszyć długo, prace z tamtego konkursu sprzed paru lat nadal nas cieszą!
Druga propozycja: co wy na to, żebym czekając na Lady i kolejny rozdział, wstawiła jedno z moich opowiadań, nie związane z herosowym światem...?
Czekam na odzew, wybaczcie nieobecność!
*******
O tym, co odebrało Amy jej
‘boskości’
Odkąd
skończyłam pięć lat, wiedziałam, że w przyszłości będę boską osobą. (Wcześniej
nie, bo bardziej interesowało mnie zostanie tęczową wróżką.) Tak, boską. I nie
chodzi mi o moment, w którym pewien pacan ze szkolnej ławki (chyba w pierwszej
gimnazjum to było…), wykrzyczał mi w twarz „Jesteś półbogiem, Amy!”. Poczułam
się wtedy jak Harry Potter, któremu Hagrid niskim barytonem oznajmia: „Jesteś
czarodziejem, Harry. To było uczucie absolutnie fa-ta-lne. Słowo. Na szczęście
ja miałam o tyle prościej, że zamiast pół-olbrzyma z beznadziejnie przyciętą
bródką, miałam kościotrupa w wielkich okularach. Choć po namyśle…wymieniłabym
Johnny’ego na Hagrida. Ten to przynajmniej tort miał ze sobą, ja w tamtym
momencie dostałam jedynie z liścia (to długa historia i jeszcze do niej wrócę).
Ale
nie uciekając od tego, co już zaczęłam: nie o taką boskość mi chodziło. Fakt,
że połowa moich genów (mamo, fuuuu, miałaś męża!) należała do faceta, który
wolno licząc byłby równolatkiem Kleopatry, potwierdzała jedynie moją teorie.
Czasami też ją niszczy, szczególnie kiedy co niektórzy mieli zamiar tylko w ten
sposób rozumieć moje motto: „Jestem boska”.
Moja
boskość polegała, nadal polega, i błagam cię rodzinko (ta boska rodzinko, rzecz
jasna), żeby jeszcze długo polegała, tylko i wyłącznie na mojej osobowości.
Ale!
W
wieku trzynastu lat była ona na zawahaniu… Dlaczego? Przez Johna, który
postanowił jednak upodobnić się do swojego autorytetu Hagrida nie tylko z
wyglądu (chodzi o ten seksowny wąs nad górną wargą; mówił, że zapuszcza
brodę…), ale też z roli w życiu głównego bohatera (tam: Harry’ego; tu: mnie!).
I to był jedyny moment, kiedy poczułam się nie-boska. Suma-sumaru, niektórzy
mogli właśnie wtedy zacząć uważać, że taka jestem; ja sama się po prostu tak
nie czułam.
Ale
zanim do tego przejdę, kilka słów (lub stron) o tym, jak kształtował się taki
geniusz jak ja, oraz w jaki sposób doszło do „nie-boskiego dnia”.
Urodziłam
się na przedmieściach Los Angeles, w rodzinnym mieście mojej matki. Niestety,
nigdy tam nie mieszkałam, bo:
-
Los Angeles jest dla hołoty.- Jak zwykła mawiać moja kochana rodzicielka, kiedy
zaraz po moich urodzinach, wykupiła wielką willę z widokiem na piękny, nigdy nierozumiany
przeze mnie artystyczny, napis na górze: „Hollywood”. Literki na wzgórzu- to
nie jest już dla hołoty?
Mamuśka,
rok przed moimi narodzinami, wygrała w lotto sporą sumkę. Tak sporą, że po
pięciu latach najróżniejszych inwestycji, którymi nigdy się nie interesowałam,
mogłam spokojnie uważać się za córcię miliarderki. Jednak z tego powodu nigdy
nie byłam rozpieszczana. Jedno nie równało się drugiemu; miałam wszystko, z
wyjątkiem mamusi, która siedziałaby w moim pokoju i grała w planszówki. Zawsze
zajmowałam się sobą sama, a mama była tylko sponsorem. Jej to pasowało, mi w
sumie też, bo nie wiedziałam, że mogło być inaczej; mama nigdy nie dorosła do
posiadania dziecka. Jej próby stworzenia rodziny zakończyły się czteroma
rozwodami, z czego pierwszy odbył się jak mnie jeszcze na świecie nie było, siedziałam,
jako nierozwinięty glut w brzuchu mamusi (ble!). Posiadanie wielu ojczymów
miało plusy, bo każdy chciał pokazać, że umie zająć się przybraną córcią. Co
prawda, moją mamę to i tak nie obchodziło: umiał czy nie umiał, to dla niej nie
grało roli. Po rozwodach pozostawali wszyscy w miarę ciepłych relacjach, bo
rozstania powód był zawsze ten sam: mojej mamie się znudziło. Następne zalety
wielu tatków to po pierwsze- niektórzy nadal mają ze mną kontakt i są idealni,
jeżeli chodzi o dorosłego przyjaciela, który wyciągnie małolatę z problemów, a
po drugie- wyobrażacie jak czasem jest śmiesznie?
-
Co tam? Jak w domu, wszystko już okay?
-
Taak, ale wczoraj mama zaprosiła tatę dwa i trzy.
-
Co? To…źle?
-
Nom, bo tata dwa i trzy nie bardzo się lubią. Ale tata cztery i tata dwa bardzo
i obydwoje nie lubię trzy. W sumie, to oni się lubią za bardzo…
Dacie
wiarę, że dwóch moich ojców okazało się być homo oraz bi i po rozwodach z mamą,
się zeszli…? Chcieli mnie nawet legalnie adoptować. I powiedzcie mi, jak to
możliwe, że ja jeszcze nie zwariowałam.
I
w pewnym momencie, właśnie mama, a raczej jej brak, doprowadziła mnie do
stwierdzenia: „Skoro i tak żyję sama, to czemu nie żyć sama, ale gdzie
indziej?”
- Amy, stwierdzam, że zwariowałaś.
Stop-
przerwa na uzupełnienie.
John.
Mój przyjaciel z trzeciej klasy podstawówki. Hmmm…zaprzyjaźniliśmy się w
momencie, kiedy sprałam kolesia, który chciał mu skopać du…tyłek. Johnny nie
miał przyjaciół, bo miał okulary, ja miałam mózg, więc nie miałam przyjaciółek
(trzecioklasistki to potworne zołzy, w tym wieku zaczyna się „jestem panienką;
fuuu, czemu nosisz dresy nie sukienkę?!”). Tak więc do czasu, kiedy pan
mam-bryle-i-to-czyni-mnie-dorosłym, nie przerósł mnie o głowę, doskonale
wywiązywałam się z roli strażnika jego tyłka i twarzyczki. W ogóle po namyśle
stwierdzam, że od zawsze to ja pełniłam męską funkcję w naszej przyjaźni, a ten
frajer siłą rzeczy damską. Żeby dać się tak wrobić… no cóż, taki już urok
Johna. A raczej jego brak (uuu, znowu mu pocisnęłam: pięćset dwa do jednego;
dla mnie!). Kiedy go uratowałam, jeszcze się nie zaprzyjaźniliśmy, bo ten
frajer uciekł do łazienki. Dopiero następnego dnia, gdy zauważyłam go na
korytarzu, miałam okazję zdobyć przyjaciela. I udało mi się. Rzuciłam się na
niego, a potem oznajmiłam, że możemy się ożenić, ale na razie mógłby pomóc nosić
mi plecak. Dobrze to rozegrałam, bo tego dnia miałam dużo książek w plecaku.
Okej-
wróćmy do tematu.
-
Mówię poważnie, zwariowałaś.- powtórzył, kiedy pomachałam mu przed twarzą
ulotką.
-
Nie, nie zwariowałam! To jest boski pomysł, moja mama zapłaci za naszą dwójkę!-
wydarłam się, z nerwów podskakując na swoim łóżku. Stałam na nim, a i tak
przewyższałam przyjaciela zaledwie o parę centymetrów. Trzeba go będzie jakoś
skrócić, bo nabawię się kompleksów.
-
Nie mogę się zgodzić!- zaprotestował, zabierając mi ulotkę.
Ulotkę
czego? Szkoły z internatem! Dziesięć kilometrów od Nowego Yorku, z wysokim
standardem i wszystkim innym! To było marzenie; wreszcie ucieknę z tego
wiecznie pustego domu, gdzie tylko są imprezki mojej matki.
-
Musisz- zawyłam, zeskakując na podłogę i rzucając się na krzesło biurka, gdzie
miałam otwartego laptopa, z naszykowaną już stroną internetową tej szkoły.-
Patrz! Masz swoją bibliotekę, pracownie naukową, chemiczną, materiały do
eksperymentów, basen, siłownię…- wyliczałam, ale John mi przerwał.
-
Jest środek roku szkolnego, szósta klasa. Nie przyjmą nas, chyba, że dopiero w
gimnazjum.
Rzuciłam
mu rozbawione spojrzenie. Facet wyglądał jakby walczył sam ze sobą. Oglądaliśmy
tą szkołę wcześniej, na początku piątej klasy, ale potem odkryliśmy, że rodzice
Johnny’ego nie mają tyle pieniędzy. (Nie wiem, czemu nie połapaliśmy się
wcześniej; może dlatego, że oddawałam mu zawsze połowę kieszonkowego.)
Natomiast ta szkoła kosztowała fortunę. Dla mnie to był pikuś, dla niego-
nierealna kwota. Ale poziom edukacyjny był tak dobry, że wiedziałam, że chłopak
marzy, żeby tam pójść. A do tego trzeba było jakiś cholernych tytułów, których
nie miał (jednak nie taki geniusz z niego!) albo nadzianych rodziców. A to
miałam ja…!
-
Przyjmą- zapewniłam.- Moja mama to załatwi. Ale cieszę się, że się zgodziłeś.
Mamuśka
zgodziła się bez żadnego ‘ale’. Mienie w domu małego dziecka, które zajmuje się
same sobą i swoimi zabawkami, a dojrzewającą panienkę to już co innego.
Kończyłam niedługo dwanaście lat, czyli zaczynałam dorastać do mentalnego wieku
mojej mamy. A to oznaczało rzeź w domu. Wyjazd był zbawieniem.
Ferie
zimowe wystarczyły, by przewieźć moje bagaże do nowego domu. Trzy samochody z
firmy mamy, z czego zostawić i zmieścić w szafkach udało mi się jedynie pół
jednego. Dwie walizki wsadziłam pod swoje łózko, jedną upchnęłam pod łózko
Johnny’ego, a torbę z trzysta pięcioma filmami i przenośnym odtwarzaczem
wielkości mini-plazmy zostawiłam w pokoju Johna i jego współlokatora. W moim
nie było miejsca, bo wolną przestrzeń zajmował wielki telewizor i doczepione do
niego gry. Reszta moich walizek musiała wrócić do domu… Pokój w internacie
musiałam dzielić z jakąś dziewczyną (nazywała się Milgrett), która oczywiście
miała obsesje na punkcie nauki, chemii, a szczególnie chemii między nią a
jakimś Lowelasem ze starszej klasy. Dwa palce w buzie i płakać, że otaczają
mnie idiotki. Chciałam zamieszkać z Johnny’em, ale dyrekcja nie uwierzyła w
moje zapewnienia, że ten uroczy młodzieniec to transwestyta już po zabiegu, a
do tego nadal woli facetów, więc mi krzywdy nie zrobi. Grono pedagogiczne albo
nie znało znaczenia słowa „transwestyta” albo John jednak tylko jak dla mnie
podchodził pod tą kategorię. Koniec końców nie przenieśli mnie do pokoju razem
z nim.
Więc
mogę stwierdzić, że nauka w tej szkole zaczęła się średnio, a dalej już było
tylko lepiej…
Jednak
nawet drobne potknięcia, nigdy nie wytrąciły mnie z równowagi na tyle, żeby
stwierdzić: „O, kurde! Czuję się nie-boska!”
Pierwszego
dnia już zapisałam się na plus u nauczyciela angielskiego, kiedy to
wmaszerowałam spóźniona na jego lekcję. Milgrett nie wpadła na to, żeby mnie
obudzić, albo tak jak przez całe ferie wstała o piątej, by śledzić Lowelasa ze
starszych. Nauczyciel nie mógł pojąć, co robię na jego lekcji, bo kiedy weszłam
i wymamrotałam: ”Dobry, przepra…ziew…spóźnienie…”, on zadał mi bardzo
podchwytliwe pytanie.
-
A panienka, co robi?
Zatrzymałam
się w pół kroku na środku klasy, bo przecież nie mogłam usiąść od razu w
pierwszej ławce. To, że John usiadł na końcu, to nie moja wina, ja z obcymi
siedzieć nie będę.
Zmarszczyłam
brwi, bo przecież byłam w szkole dla inteligenckich- to pytanie mogło być
podchwytliwe.
-
Stoję i przed chwilą ziewałam.
Klasa
ryknęła śmiechem. Czytaj: kilka osób się zaśmiało, reszta to byli kujony. A ja
już wiedziałam, z kim należy trzymać, a kogo unikać. Bardziej wtedy bałam się o
Johna, który zapewne uznałby za ciekawszą część ludzi, który żyli przez syntezę
z biblioteką i podręcznikami. (Uwaga, do wszystkich niewykształconych ludzi-
prof. Amy tłumaczy- synteza to takie coś, co jest związkiem czegoś i czegoś, z
korzyścią. No, jak grzyby i sole…? Nie? No trudno. W takim razie polecam
google, poszukajcie sobie, co to.)
-
Widzę, panienko, widzę, ale…
-
Amy jestem, wytykanie moje stanu panieńskiego jest lekko irytujące- wtrąciłam,
jednak facet mnie zignorował.
-
… ale ja się pytam, co panienka robi tutaj w takim stroju!
No
tak. Bo przecież, kto wpadnie na to, by poinformować nową osobę, że ten kaftan
bezpieczeństwa to nie strój wielbłąda na szkolne jasełka, tylko mundurek…? W
sumie, może dlatego dostałam pięć zestawów. A głupia się cieszyłam, że jednak
są tu zabawni ludzie i dali mi pięć zestawów, że niby „w jeden się nie
zmieścisz, haha, taki dowcip!”
Suma-sumaru,
do końca mojego pobytu w tej szkole, anglista codziennie mnie upominał, żebym
podciągnęła te obciachowe pończochy oraz, że krawat to nie obroża i nie wiąże
się go na kokardę. Bystry jest, nie powiem; szczególnie, że ja tego krawatu
nawet nie nosiłam.
Koniec
szóstej klasy spędziłam u szkolnej higienistki, bo moja niespodzianka z
fajerwerkami nie wypaliła. A raczej: wypaliła, tyle, że prosto we mnie. Podobno
cud, że żyję. (No raczej, skoro jestem boska, to umrzeć nie mogłam, to byłby
cios dla ludzkości!) Wakacje i dwunaste urodziny spędziłam w szkole, bo miałam
zbyt mocne obrażenia na prawej nodze, żeby mnie przenieść do domu. Proponowali
mi, ale obie z mamą zgodziłyśmy się, że wygodniej będzie jak zostanę. I razem
ze mną został mój heroiczny przyjaciel, niejaki Johnny XI Wspaniały, który
zakończył szóstą klasę zjawiskowo; wyniósł z tej szkoły więcej złota, niż moja
mama go tu przelewała- tyle dostał statuetek najlepszego kujona. I niejaki on,
siedział ze mną cały lipiec w szkolnym szpitalu, a najgorsze było to, że
pierwszy tydzień czytał mi książki. Niektórzy pewnie westchną:
-
Ojeeej, przecież to kochane!
-
Też bym chciała przyjaciela, który by się o mnie tak troszczył…!
Oh,
ach i inne; zapewniam was, ja tego
nie chciałam. I nie mogłam tego mu uświadomić. Dlaczego? Niestety, już nawet nie
wiem co, ale coś z tymi fajerwerkami postrzelało się tak, że nie mogłam mówić-
ktoś obkleił mi bandażami i plastrami całą brodę i usta, zostawiając miejsce na
słomkę. I z tego powodu, moje jęki „Myhymmyytyy!”, które oznaczały „Daj mi
słuchawki!”, kochany John interpretował zupełnie inaczej. A kiedy na moje
mruczenie przerywał czytanie, uśmiechał się i mówił:
-
O, podoba ci się Tolkien? Wiedziałem! No to jutro dokończę ci Hobbit'a i zaczniemy Drużynę Pierścienia!
I
potem się dziwił, że nie dałam nigdy sobie tego filmu włączyć… Nawet Orlando
Bloom w obsadzie mnie nie przekonał!
I
kiedy po miesiącu przewieźli mnie do szpitalu przy domu, a Johnny oznajmił, że
musi jechać na jakiś obóz na resztę wakacji, nie protestowałam. Głównie
dlatego, że nadal nie mogłam mówić, a poza tym… z tego co wiem, Tolkien
pozostawił po sobie spory dorobek…
Nawet
ten wypadek, nie uczynił mnie tak zdesperowaną, by uznać, że nie czuję się
bosko. Stało to się dopiero potem i właśnie do tego doszliśmy… (Biada temu, co
właśnie pomyślał „Nareszcie”; znajdę cię i…)
Moje
życie w szkole z internatem nie trwało długo. Skończyło się gwałtownie i po
prawie roku mojej obecności tam, bo przed świętami w pierwszej gimnazjum.
Nie,
nie wywalili mnie. Nie, mama nie przypomniała sobie, że ma córkę, a nie
inwestycje, która miesięcznie wchłania całkiem sporą sumkę. Nie, nie popełniłam
samobójstwa, bo lekturą okazało się być dzieło Tolkiena, którego tytułu nie
pamiętam. Skończyło się z zupełnie innego:
-
Jesteś półbogiem, Amy!
Tutaj
zróbmy ponownie Stop, żeby przybliżyć wam, w jakich okolicznościach dowiedziałam
się tego czegoś.
Potem
powiedzieli mi, że większość herosów trafia do Obozu przez nagły atak
nauczyciela-potwora. Albo po prosu znajduje ich satyr. Czasami co niektórzy, ci
bardziej kreatywni, odkrywają w sobie magiczne zdolności lub powodują wielki
kataklizm, niektórzy po prostu wysadzają szkoły... Ja takiego szczęścia nie
miałam. Moim „nauczycielem-potworem” okazał się być koleś, którego zdjęcia
wisiały od roku w całym moim pokoju, a satyrem najlepszy przyjaciel. Z tą
różnicą, że John wcale nie był w połowie bydłem. Potworem był Lowelas ze starszej klasy. I nie
atakował mnie, tylko Milgrett, która postanowiła wyznać mu uczucia.
Więc
zaczęło się od niewinnego: „Brian, kocham cię!” Milgrett. (Kolejna rada: Nie
wyznawajcie miłości nikomu, kto patrzy się na was tak, jakby chciał was zjeść.
Nie chodzi o pożądanie; nie, po prostu tego nie róbcie, dopóki nie upewnicie
się kim jest.) Miałam pecha akurat wtedy wejść na pustą salę gimnastyczną,
gdzie zostali sami, i to widzieć. Cofnęłam się po buta, którego zgubiłam. Nie
pytajcie jak. Zamiast tego, trafiłam na Mil, która w jednym momencie stała
naprzeciwko blondasa, a w następnej poleciała w powietrze, bo uroczy blondas zamachnął się na nią
ręką. No, należy też wspomnieć, że zamiast ‘uroczym blondynem’, Lowelas okazał
się być czymś dziwnym. Obecnie nie pamiętam czym- przypominał wyrośniętego
Golluma z tą różnicą, że stał wyprostowany i dwa razy większy. (Wiem, właśnie
porównałam go do Golluma; ale to było pierwsze skojarzenie. Ciekawe dlaczego?
Hmmm, może to przez to, że Hobbit i trylogia wyryły mi się w pamięci lepiej,
niż jakakolwiek lekcja w szkole?) Myśl, że przez rok kładłam się spać w pokoju,
gdzie jedna ze ścian była pełna jego zdjęć? Bezcenna.
Ale
w tamtym momencie to mnie jeszcze nie bardzo obchodziło, bardziej przejęłam się
widokiem Mil, której bezwładne ciało opadło na rząd trybun w rogu sali. Zrobiłam
jedyne, na co było mnie stać. Wrzasnęłam i odruchowo cofnęłam się.
Chwilę
potem, kiedy bohatersko uciekałam korytarzem, wbiegł na mnie John. Wbiegł i
chwycił za nadgarstek, nawet się nie zatrzymując; obrócił mną i pociągnął z
powrotem na salę gimnastyczną.
-
Johnny!- wrzasnęłam truchtając za nim. – Tam... Kosmici!
-
Wiem- przytaknął. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko kopniakiem otworzył drzwi
do hali.
Dalszy
przebieg znacie i na pewno wiecie jak to bywa- znikąd pojawia się broń, John
dzielnie zabija Lowelasa, ja wariuję i nie wiem o co chodzi. A w tle, na
pękniętym rzędzie trybun nadal leży nieprzytomna, ale oddychająca, Milgrett. A
potem dowiaduję się, że mam przodków, a mój stary grzeje wielki tron na Olimpie
i nie mogę w to uwierzyć, tak? Znacie ten schemat?
I
tu znowu- wracamy do tematu.
John
wyprowadził mnie ze szkoły, nie mówiąc nic. Ja też siedziałam cicho. Chyba
pierwszy raz w życiu. Chłopak objął mnie ramieniem i wypchnął na szkolny
dziedziniec. Było ciemno i zimno. Przecież był środek grudnia, była zima. John
przeciągnął mnie przez cały parking. A potem po prostu otworzył samochód, który
należał do dyrektora szkoły.
-
To kradzież- zaprotestowałam, prostując się. John cmoknął nerwowo poprawiając
okulary.
-
Wiem. Ale muszę, nie przespacerujemy się na Long Island.
Miał
rację. Byłam beznadziejna z wf’u, nigdy nie wytrzymałam dłużej niż dwudziestu
minut truchtu.
-
Kradniesz. Ty!
-
Tak ja!- zirytował się.- A ty mi nie pozwalasz?
-
I mnie porywasz! Na Long Island!
-
Ratuję cię- sprostował ale ja już odzyskałam zdolność mówienia.
-
Co to było!?- zawołałam, uświadamiając sobie, że to co przed chwilą się
wydarzyło, jednak nie było normalne. Kiedyś musiałam go opieprzyć, prawda...?
Ręką wskazałam na szkołę za nami.- Lowelas! Milgrett. Kurde, John! Ty miałeś
porąbany miecz…!
I
teraz, jak na milion procent już wiecie, w każdej bajeczce o herosach pojawiają
się nieudolne próby tłumaczenia o co chodzi. „Bogowie istnieją”, „Mity to
prawda”, „twoja matka miała romans i wiesz…”. Dużo tego było.
-
Jesteś półbogiem, Amy!
Ale
zgodnie ze schematem, po chwili nadeszła moja cześć, kiedy to zrozpaczona
krzyczę:
-
O nie! Jak to możliwe, kłamiesz! Ratunku, wariat!
Ale
z racji tego, że ja jestem boska, moja reakcja była zupełnie inna.
-
O kurde, mordeczko, ale zajebiście!... Ale co to znaczy, hm…?
I
teraz, kiedy to ja powinnam być w szoku i czuć się jak w ukrytej kamerze, to
John miał wrażenie, że świat zwariował. (Zawsze mówiłam, że w trakcie ewolucji,
zamieniłam się z nim w wielu przypadkach rolami.) Na szczęście dosyć szybko
spostrzegł, że ma do czynienia nie ze zwykłym osobnikiem, ale ze mną.
-
I gdzie jedziemy? O kurde, a tych potworów jest więcej? A mogą zabić mi mamę i
tatków? A ty też jesteś tym heroikiem?
-
Herosem.
-
To jest powiązane z heroiną? To żeńska forma? Ale jesteś? Więc ty jesteś synem
boga pierdół?
-
Amy, spokó…
-
Istnieje taki bóg? A co z Bogiem? Czy oni, ci bogowie istnieją namacalnie?
Jak
na początku pisałam, kiedy Johnny wykrzyczał mi w twarz formułkę zapożyczoną od
Hagrida, walnął mnie też z liścia. Czekaliście pewnie. I ten moment nadchodzi…
-
A czy bogowie nadal biegają nago w prześcieradłach jak na obrazach i plażach
nudystów?!
..Teraz!
-
Ała!- jęknęłam, łapiąc się za twarz w szoku. Zamarłam w szoku, że mój John mnie
uderzył. Wytrzeszczyłam oczy i tak jak ryba, po prostu poruszałam wargami.
-
Wsiadaj do samochodu- rozkazał, a ja posłusznie wsiadłam. Nigdy bym się nie
spodziewała, że ostanę w twarz od Johnny’ego. Ale bardziej mnie zaskoczyło to,
że nie postanowiłam mu wtedy oddać.
-
Dobrze, Amy- Victoria przerwała przyjaciółce gestem dłoni.- To ciekawe, ale
kiedy poczułaś się nie-boska!
Obie
dziewczyny, siedziały na plaży, John również. Amy tak właściwie to stała i z
zapałem opowiadała o swojej przeszłości.
-
No jak to kiedy?- prychnęła, opuszczając ręce, które unosiła, wymachując nimi w
dramatycznych gestach.
-
No tak to- odparła Vicky, przesypując jedną garść piachu na swoje udo i kreśląc
palcem wzroki.- Najpierw myślałam, że chodzi o mamę, potem o traumę z
nauczycielem anglikiem…
-
No co ty, Vi. Nauczyciele nie pozostawiają traumy.
-
Niektórzy owszem.- Chcąc nie chcąc, Victoria przypomniała sobie o ukochanym
psorze od geografii.- Ale to nie zmienia faktu, że nie doczekałam się momentu,
kiedy uznałaś, że nie jesteś boska.
Johnny
westchnął, natomiast Amy z dezaprobatą opadła na piasek obok szatynki.
-
No przecież właśnie ci to opowiedziałam. Nawet dialogi rozegrałam…!
-
Bujdy. Nigdy nie naśladowałem Hagrida- wtrącił się brat blondynki, ale ta
uciszyła go cichym „cii!”.
-
Vi, mordeczko! Ostatnia sytuacja, pomyśl- westchnęła Amy.- Chodźmy, zaraz
obiad. Zajęcia szermierki już się skończyły, Nicolas już nas tam nie zaciągnie.
A
mówiąc to wstała i nie czekając na resztę, zaczęła iść w stronę wydm
zmieniających się w trawnik.
John
wywrócił oczyma, ale też się podniósł z ziemi. Nawet jako dżentelmen starej
daty podał rękę Vicky. Jednak ta nie skorzystała, prawdopodobnie nawet nie
zauważyła, bo w ekspresowym tempie zerwała się na nogi i popędziła za Amy.
-
Amy, czyli kiedy byłaś nie-boska?!- zawołała.- To znaczy, dla mnie nie jesteś
prawie nigdy, ale kiedy się taka nie czułaś.
Jednak
Amy nie odpowiedziała. Udała, że nie słyszy. Vicky, zrozumiawszy, że raczej się
nie dowie, zatrzymała się i odwróciła, czekając na Johnny’ego, który spokojnie,
z rękami w kieszeniach za dużej bluzy szedł w jej stronę.
-
Kiedy czuła się nie boska? Wtedy jak dowiedziała się o swoim pochodzeniu i
zobaczyła pierwszego potwora?
John
nie umiał się nie uśmiechnąć. Amy tak opowiedziała tą historię, że ani razu nie
skłamała, ale też celowo nie wskazała tego momentu wprost. Jej brat o tym
wiedział, znał ją za dobrze i za długo.
-
Ty masz tak myśleć - odparł, mijając Victorię. Ta zmarszczyła brwi, ale szybko
zrównała mu kroku. Była zbyt ciekawa tej informacji.
-
To kiedy? Jak porwałeś ją?
-
Nie każde trafienie do obozu nazywa się ‘porwaniem’, musisz się oduczyć tego,
Rowllens - westchnął, celowo naśladując Thomasa. - Straszysz nowych.
-
Nie nazywaj mnie Rowllens.- Taka odpowiedź była odruchem. Szybko zmieniła
temat. - To kiedy? Jak musiała tu przyjechać?
-
Nie. - Johnny nie mógł się nie uśmiechnąć. - Kiedy walnąłem ją z liścia; do tej
pory nie może się z tym pogodzić.
Jak się dzisiaj rano ucieszyłam, że wreszcie coś jest!
OdpowiedzUsuńMiło było wreszcie coś przeczytać, chociaż nie na to czekałam. Ale podobało mi się, kurczę teraz zastanawiam się, kiedy był tamten konkurs... 😂
Hmm... Może i spróbuję napisać fanfiction, ale to będzie trudne i równie dobrze mogę je skończyć za pół roku lub nigdy. Musiałabym zmienić trochę styl pisania.
A i chętnie przeczytam jakieś inne twoje opowiadania.
Auriel
Czytałam to już! A przynajmniej jestem w dziewięćdziesięciu procentach pewna, że to już czytałam. Było na poprzednim blogu, prawda?
OdpowiedzUsuńGenialne jak zawsze. Ach, to doprawdy jedyny moment, w którym Amy mogłaby poczuć się nie-boska. Genialne.
Weny i szybkiego rozdziału..!
Nez
CZYYYYYTAŁŁŁAAAAAAMMMM TOOOOO!!!!
OdpowiedzUsuńYAY I TAK NADAL KOCHAM.
PAMIĘTAM TO MOJE OPOWIADANIE O KAREN NA INNYM KONKURSIE JEZUŚKU JAK TO DAWNO BYŁO :D.
Idę czytać dalej albo pisać fanfiction o milosie i victorii jeszcze to przemyślę.
Okej