*fanfary*
Kochani!
We dwie z Lady mamy nadzieję, że mimo wszystko nadal tu jesteście ((: Wasze komentarze pod ostatnią częścią wakacji nie umknęły nam, przysięgam, że każdy był motywacją! Post z ogłoszeniami pojawi się niedługo - małe ostrzeżenie. Na razie powiem tylko tyle, że ja po 18.06 wracam z wakacji i do końca sierpnia jestem w domu (i pracy!), więc...cóż. Myślę, że z końcem wakacji skończą się wakacje...! Brzmi niewiarygodnie, prawda? I słusznie, nie ma co mi wierzyć, tyle razy pisałam Wam różne rzeczy ("następny post pojawi się...", "kolejny rozdział będzie szybko" itp....).
*
Przez tak długą przerwę, szybkie przypomnienie: Rowllens pogodziła się z Amy. Es pokłóciła się z Nicolasem. Chris, Charles dolali Suzanne utleniacza do szamponu. Amy jest pewna, że John kocha Annabelle od Aresa. Peter uważa, że Vicky jest "dzika". Tak, Esmeralda miała kiedyś przyjemność poznać i porozmawiać z Peterem. Rowllens pokochała przyjaciół Thomasa, Chalres chce ją adoptować. Seba i Felix powiedzieli Alexowi, że Es poszła kupić pre...prez..prezerwatywy!
(PS Tak, wiemy, że nie było rozdziału "(17) cz.2", zabieg celowy!)
Gwiazda
ROWLLENS XVIII
Życie jest piękne.
Przysięgam. Szczególnie rano, kiedy leżysz pod ciepłą
kołdrą, rozwalona na całym materacu i masz w poważaniu, czy ktoś cię ogląda czy
nie, tylko śpisz, śpisz, śpisz…
Spanie jest piękne, kocham spać.
Cały wieczór robiłam wszystko, żeby nie myśleć o mamie.
Cholera, Amy miała racje. Moja mama przesadziła; nie może mnie przecież trzymać
przy sobie całe życie. Ja też jestem indywidualnością, ja też powinnam móc
wybierać, co chcę robić. Jak nie umiała tego uszanować- to jej problem. Tak
właśnie myślałam o sprawie. A przynajmniej tak myślałam wtedy, dopóki nie
musiałam znowu się konfrontować z mamą.
Dlatego nie miałam skrupułów ograć Amy w karty, nie miałam
problemu z pluciem do celu (butów Johnny’ego), ani nie miałam problemów, kiedy
zaczęłam golić Chase’owi jedną brew. Niestety, ledwo dotknęłam go maszynką do
nóg Suzanne, mój afrykańsko- jamajski
ziom się obudził i prawie mnie nie oskalpował tą oto różową słodką golarką.
Przynajmniej obudziłam sąsiedni domek wrzaskami, niech też mają coś z życia
nudziarze.
Cholera, zapomniałabym o najważniejszym! Esmeralda
otrzeźwiała i odprawiła Doktorka. Czy może raczej Felix i Sebastian go
odprawili… Nie ważne, nie miałam zamiaru dochodzić co było poprawniejszym
stwierdzeniem. Nawet nie miałam ochoty się wykłócać, że to JA im pomogłam i
odpowiedziałam na pytanie „czego boją się faceci” (bo tak było, to dzięki mnie
wymyślili te gumki, to ja miałam rację i to dzięki mnie tam poszli, więc to
przeze mnie zerwali; ale nie miałam zamiaru tego rozdrabniać i się z tym
obnosić, pfff, nie, w życiu). Ważne, że się stało.
Niestety pozostał jeden kłopot. A nawet dwa. Jeden wredny
kłopot, który tamtego wieczora zapoznał się chyba z całą treścią książki o pielęgnacji
włosów i ani razu nie wydał się znudzony. Wręcz przeciwnie! Gwałcił jeden punkt
na kartce przez godzinę, nie przewracając nawet strony…To musiał być bardzo atrakcyjny
fragment książki… I drugi kłopot, pochodzenia włoskiego, który tylko się gapił,
i udawał, że wcale nie ignoruje pierwszego kłopotu.
Ja przez tę dwójkę kiedyś osiwieję, a jak nie przez nich, to
przez ich dzieci, cholera.
Aczkolwiek wczoraj udało nam się dobrze bawić. Amy znalazła
głośnik, Esmeralda czyjegoś ipoda. Było cudnie, ale do czasu: potem przykopytkował do nas Kucyk, grożąc, że
jak tego nie wyłączę, to wyląduje przywiązana do tych głośników na dnie zatoki.
Na nic zdały się moje argumenty, nawet ten, że znaczna połowa obozu dobrze się
bawi. Taka prawda: dość spora grupa herosów wyszła z domków i zaczęła imitować
taniec na owalnym trawniku miedzy domkami. Chejron zgromił mnie spojrzeniem i
tym samym odesłał mnie do domku. Mało tego. Nawet mi red bulla zabrał.
Około czwartej w nocy padłam, a około siódmej nad ranem
nawet się nie wzdrygnęłam, kiedy usłyszałam potworny huk, jakby ktoś wyważył
drzwi do naszego domku, a potem wrzask Amy, a następnie stanowcze, męsko
brzmiące:
- Victoria!
Jedyne co mnie zmartwiło, to to, że usłyszałam głos kogoś,
kto raczej nie powinien budzić mnie o świcie, a tym bardziej znaleźć się w
mojej sypialni, kiedy śpię. Ściślej
rzecz biorąc, w ogóle nie powinien się w niej znaleźć nigdy.
- Victoria! Zobacz, to dla ciebie.
Pokręciłam głową, by przetrzeć twarz w poduszkę, a następnie
naciągnęłam na ramiona kołdrę i podkuliłam nogi. Obróciłam się na bok, żeby
spojrzeć co się dzieje przed moim łóżkiem. Zanim otworzyłam oczy usłyszałam
tylko:
- Ja pierdolę, kurwa, Peter, ty powalony kretynie, co ty
robi…
- Amy!
-… w moim pieprzonym domku!
- Aaamyyy…
- Jak ja ci zaraz skopię ten cholerny…
- Amy!...
- Johnny, do nędznej cholery, przestań! A wracając do
ciebie, ty…ty…pier!...
- AMY!
- JOHN! Nie przeszkadzaj mi opierdzielać Petera!
- Właśnie Johnny - poparła ją Suzanne. - Może tym coś
zdziała. Albo wreszcie odkryje, że nie, więc przejdzie do rękoczynów.
Jeżeli czegoś się nie robi na Obozie Herosów, to stanowczo
nie budzi się dzieci Hermesa przed dziewiątą. Choć do jedenastej to też sport
tylko dla odważnych.
Mlasnęłam, otrząsając się jeszcze z resztek snu i leniwie
otworzyłam jedno oko, zasłaniając się przed światem kurtyną włosów i rogiem
kołdry.
- Victoria.
Przed ramą mojego łóżka stał nie kto inny jak mój Książe z
Bajki. Peter patrzył na mnie z góry, trzymając w rękach coś, co wyglądało… nie
wiem jak to wyglądało. Było ogromne, zielone, a poza tym miało jakieś czerwone
paszcze. Kilka, czerwonych paszczy; jedna nawet przeżuwała dół jego czarnej
koszulki.
- Peter, co ty tu robisz, odpowiedz mi natychmiast! - darła
się dalej Amy, klęcząc na swoim łóżku, z kołdrą na ramionach (przytrzymywała ją
jak pelerynkę supermena) i przyciśniętymi z jednej strony włosami. Choć była
nieprzytomna, marszczyła groźnie brwi i wlepiała spojrzenie w rudzielca, który
profesjonalnie ją ignorował. Łóżko dalej o ścianę opierała się zaspana Suze, ale
przypatrując się wszystkiemu z podziwem. Jednym okiem, bo drugie maniakalnie
tarłam, mlaskając przy tym uroczo.
- Victoria, wstań.
Ziewnęłam, chowając usta za kołdrą.
-Yhym, cudownie - mruknęłam nieprzytomnie.
Wtargnięcie syna Aresa zostało przyjęte bardzo różnie. Amy,
jak już wiadomo, choć usypiała na stojąco, to nie przepuściła mu, że ją
obudził. Johnny, siedział już na łóżku, nogami dotykał podłogi i jak w transie
przecierał dłońmi twarz, mierzwiąc przy tym włosy. Wyglądało to jakby miał plan
wstać, ale nie był na to jeszcze gotowy. Nicolas coś mamrotał pod nosem,
prawdopodobnie wyklinał zarówno Petera, jak i Amy, oraz to, że go budzą. Jednak
był dzielny- przekręcił się na drugi bok, twarzą do ściany i nie ingerował.
Chase’a już nie było, jak co rano poszedł biegać, a Suze siedziała na swoim
użytku, zakrywając się kołdrą i w milczeniu zerkając to na Amy, to na mnie, to
na naszego gościa. Wyglądała jakby rozważała, czy wstać i mu przywalić, czy
poczekać i z satysfakcją oglądać jak robi to jej siostra.
To była ta pora dnia, kiedy żadne z dzieciaków Hermesa nie
było zadowolone z widoku ludzi. I każde najchętniej by go wykopało za drzwi,
pobiło i rozszarpało. Nawet Chase biegał przy Lesie, żeby nikogo nie spotkać. Jedyna taka pora, zapamiętajcie sobie.
Za to Esmeralda oparłszy się na łokciu, patrzyła na Petra
jakby…niedowierzała własnym oczom…? Nie pamiętam, byłam zbyt śpiąca, by to
określić.
- Co ci dało cholerne prawo, żeby budzić mnie w środku
nocy?!
- Jest siódma dwadzieścia pięć - rzekł Peter, patrząc się na
Amy jak na idiotkę. - Nie ma już nocy.
- Sama będę decydować, kiedy jest noc, a kiedy nie!
- Nie możesz, to praktycznie niemoż…
- JA NIE MOGĘ?! Żebym ja ci, capie zgniły, nie powiedziała,
czego ty nie możesz! - warknęła blondynka, energicznie zgarniając z twarzy
włosy. - Lepiej gadaj, po jakie gacie Apolla tu przyszedłeś, ty…
Obróciłam się na plecy, żeby się przeciągnąć. Nie podnosząc
głowy z łóżka, na chwilę odgarnęłam kołdrę z twarzy i się uśmiechnęłam zaspana.
- Hej Peter, co słychać? - wymruczałam (wcale nie miałam
brzmieć uwodzicielsko, tak wyszło!), po czym ponownie zagrzebałam się w
pościel, ziewając.
- Przyniosłem ci kwiaty.
- Yhym, dzięki - mruknęłam, nie otwierając oczu. - Zostaw je
u mojej sekretarki. Esmeralda, odbierz przesyłkę.
Nie widziałam co się dzieje, miałam zamknięte oczy.
Usłyszałam jedynie, że ktoś w butach, czyli Peter, podchodzi bliżej do mojego
łóżka i zdążyłam jedynie zarejestrować uwagę Amy:
- O-oho-ho-oooo… - usłyszałam Amy, może nawet trochę
rozbawioną. - Stary, mimo tej pobudki: dobrze ci radzę, nie rób tego, bo…
A następnie poczułam, że coś ciężkiego (i… śliskiego?) ląduje
na moim biodrze.
Usiadłam jak wryta, a kiedy moje oczy przywykły do światła,
zobaczyłam na swojej kołdrze to zielone coś, co Peter do niedawna trzymał w
rękach. Błyskawicznie podciągnęłam się do tyłu, siadając na poduszce, byle
dalej od tego…no tego czegoś.
- Cholera! - zawołałam, na co Peter się…rozpromienił. - Skąd
to masz?!
- Szukałem kilka dni, ale znalazłem. Twoje ulubione!
Tak. Na pewno, moje ulubione… zielsko? Nie, to się ruszało.
Powiem więcej: to teraz przeżuwało moją kołdrę. Wykrzywiłam się, ale
wyciągnęłam rękę i wyszarpnęłam jednej paszczy materiał, a ta cofnęła się, jak
czułki ślimaka. Chryste, to jest rosiczka? Taka jak w grach Mario?
- Co tu się dzieje, cholera? - zapytałam, nagle rozbudzona i
przytomna. Jednak nadal miałam wrażenie, że przed chwilą oberwałam w twarz i
elementy świata dopiero wracają na swoje miejsca.
Dopiero wstałam. Wszystko co się działo przed tym, jak
Rosiczka Mario wylądowała na moim biodrze, było w połowie snem. Musiałam
wysłuchać tłumaczeń Johnny’ego, zanim poukładałam sobie wszystko, co się
dzieje. Johnny bardzo delikatnie wszystko streścił, stawiając Petera w
doskonałym świetle. Ten uśmiechał się triumfująco, a przód bluzki i ramiona
miał całe w ziemi i czymś lepkim, co wydzielała ta cholerna krewna pokrzywy. Za
to Amy przestała mordować go spojrzeniem, przeszła do łóżka Esmeraldy. Wcisnęła
się pomiędzy moją przyjaciółkę a ścianę i z uwagą przypatrywała się
wszystkiemu, zachowując się jak mały puchaty kociak. O czymś szeptały, przez co
Amy nic nie mówiła, a co jakiś czas zakrywała twarz poduszką i maskując wybuch
śmiechu.
- Znakomicie, znakomicie - wymamrotałam, przekładając jedną…
łodygę? Tak, chyba łodygę… Łodygę tego czegoś dalej, bo to coś spełzło z kołdry
na prześcieradło i ruszyło do mojego kolana. Zboczony chwast, poza tym, niech
nie wychodzi za kołdrę, łatwiej będzie zwinąć i spalić.
- Wiem - przyznał mi rację Peter. Uniosłam pobłażliwie brwi
i najbardziej sceptycznie jak mogłam odezwałam się:
- A wyjawisz mi, z jakiej okazji…eee…postanowiłeś mnie
obudzić?
- I mnie - wtrąciła Amy.
- I mnie - dodał Johnny, a Nicolas wymamrotał coś w poduszkę.
- I mnie - ziewnęła Suzanne. - Kurde, Victoria, weź umawiaj
się ze swoim facetem w normalnych godzinach.
Po czym rudzielec przekręcił się i z impetem opadł na
poduszkę. Peter jedynie sprostował:
- Ona się ze mną nie umawia, tylko ja z nią. I teraz się nie
umawiałem, to tak zwana „niespodzianka”. – Jego spojrzenie było pełne litości,
że Suzanne tego nie zrozumiała. Po czym popatrzył na mnie, z miną mówiącą tyle
co: „twoja współlokatorka jest jakaś dziwna”. - Nie wiem o co jej chodzi,
siódma to normalna godzina - wyjaśnił.
- Pomińmy tę kwestię, bo w tym towarzystwie nie dojdziemy do
porozumienia - powiedziałam, zerkając na Nicolasa, który chrapnął przez sen i
Johnny’ego, który spróbował wsadzić sobie na nos okulary i już dwa razy omal
nie wydłubał sobie oka. Za każdym razem otwierał oczy szerzej, jakby się
dziwił, że je widzi. - Wróćmy do kwestii „co ty tu robisz”. - Celowo dobitnie
zaznaczyłam słowa ‘tu’ i ‘ty’, bo nie bardzo pasowały mi w jednym zdaniu.
- Zerwałem dla ciebie Ludzką Rosiczkę, taką jaką lubisz
najbardziej. Dziwny wybór, tym bardziej, że może cię zeżreć - dodał, ale
wzruszył ramionami, jakby to była tylko moja sprawa, a on nie chciał się
wtrącać. - Wybrałem te młode, więc raczej nie zrobią nikomu krzywdy. Ale nie
sprawdzałbym. I trzymał je z dala od ubrań.
Uniosłam wyżej brwi, patrząc na Petera jak…no, jak na
Petera.
- Wiem, że to twoje ulubione - dodał, mrugając znacząco. -
Równie dzikie i niebezpieczne co ty.
Zamknęłam oczy, zaciskając zęby, żeby nie wstać i nie
zdzielić go tą Ludzką Rosiczką po twarzy.
Mogłabym przysiąc, że śmiech Amy był słyszalny na drugim
końcu obozu. Dziewczyna przez sekundę trawiła te słowa, a ja prawię słyszałam i
widziałam to pytanie w jej spojrzeniu „Vi, on tak na poważnie…?”. Najwyraźniej
zdała sobie sprawę, że owszem Peter
jest bardzo poważny, bo zaczęła rechotać, jakby ktoś ją mordował łaskotkami. Spróbowałam
zabić ją spojrzeniem, ale dzielnie chowała twarz za plecami Esmeraldy, dławiąc
się śmiechem. Zły humor jej przeszedł i byłam pewna, że gdyby od początku znała
powody wtargnięcia Petera, byłaby w stanie otworzyć mu drzwi nawet o piątej
rano.
- A tej co się stało? - Peter wyglądał naprawdę zdziwionego.
Machnęłam ręką.
- Jej akurat nic, nie to co innym w tym pokoju - walnęłam,
po czym popatrzyłam się na niego bezradnie. - Peter, to… Ludzka Rosiczka? Skąd
ją masz?
- Z Lasu - oznajmił. - Znalazłem, bo wiem, że je lubisz.
- Tak, uwielbiam - rzuciłam bez emocji, co najwyżej z
irytacją. A potem ciszej, pod nosem dodałam: – Pasjami hoduję je na balkonie od
dziecka, nie żebym właśnie odkryła istnienie tego…cudu natury.
- Ładnie wyglądasz - zauważył beznamiętnie, obserwując mnie i
moją piżamę.
Automatycznie wyjęłam spod tyłka poduszkę i położyłam przed
sobą, by się zasłonić.
- Ten niebieski podkreśla ci oczy.
Amy wyła w plecy Esmeraldzie, rozwalona na jej łóżku i jej
kolanach. Oplotła ją sobą całkowicie, a biedna Es siedziała po turecku z Amy
rozwaloną na sobie i patrzyła na mnie bezradnie. Jeszcze więcej uroku dodawała
jej ogromna szopa kręconych włosów wokół głowy. No, to jest prawdziwa
przyjaciółka- Esmeralda patrzyła z sztucznym, zmieszanym uśmiechem na Petera, a
potem na te zielsko, a na końcu na mnie, chichocząc nerwowo. Widać było, że nie
chce się ze mnie nabijać, nie to co Amy. Kochana!
Przycisnęłam poduszkę do siebie, zasłaniając niebieski
podkoszulek na ramiączka i szorty z jakiegoś cienkiego materiału.
- Powinnaś tak ubierać się częściej, wyglądasz seksownie.
Zamknęłam oczy, żeby mu nie odpowiedzieć… w sumie nie wiem,
co miałabym mu odpowiedzieć. To był Peter. Jakakolwiek dyskusja była skazana na
porażkę. Poza tym to wijące się zielsko mnie rozpraszało.
- Dziękuję - ucięłam. Amy wydała z siebie kolejną salwę
donośnego „Ahahah! Umieram!”, kiedy Es jedynie cicho prychnęła. - Peter, a
mógłbyś wyjąć to… te kwiaty z mojego
łóżka i nie wiem… położyć je obok domku?
Widząc jego pytające spojrzenie, zrozumiałam, że łatwo się
nie pozbędę tych chwastów z mojej pięknej, białej kołderki… Boże, co ja ci w
życiu złego zrobiłam? Przeczesałam ręką włosy, nerwowo patrząc się w około… i
wymyśliłam.
- Proszę, wynieś je najlepiej na dwór, bo Johnny ma alergię
na substancje w tych pyszczkach. Chyba rozumiesz…
- Nie bardzo - przyznał, - ale dla ciebie wszystko.
- Dziękujemy ci Peter - odezwała się Amy. - Jesteś taki
kochany. Idealny facet dla naszej Victorii…
- Cóż… - Chłopak wzruszył ramionami i uśmiechnął się do
blondynki z triumfalnym wyrazem twarzy. Jednocześnie wydawał się nie przejąć
tym odkryciem, jakby już dawno sam to odkrył. - Wiem.
Zgromiłam ją spojrzeniem, kiedy Peter nie patrzył, bo
zbierał to cholerstwo z mojej kołdry. Blondynka niewinnie uniosła ręce i
zatrzepotała rzęsami. Kiedy Peter się wyprostował, uśmiechnęłam się od razu.
- Dziękuję. Naprawdę, wspaniała niespodzianka - wyrecytowałam
z morderczym, sztucznym śmiechem. - A teraz, jakbyś zechciał sobie pójść… Bo
muszę się ubrać. Zobaczymy się na śniadaniu.
- Mogę zostać.
- Muszę się ubrać.
- No właśnie. Mogę zostać.
- Peter.
- Jak chcesz. – Westchnął, przeciągając samogłoski i
wywracając oczami. - Ubierz coś ciemnego, to po śniadaniu zabiorę cię do lasu i
pokarzę ci miejsce, gdzie jest ich więcej. Będziesz mogła je wycinać kiedy
tylko zechcesz. Mam nawet dla ciebie maczetę, więc będzie łatwiej.
Nie no, super. Marzyłam, cholera. Dziś dostanę maczetę,
jutro kałasznikowa, w prezencie zaręczynowym czołg, a na złote gody wstęp do
Białego Domu, żebym mogła sobie poklikać czerwony guziczek od pocisków
nuklearnych… Marzenie, nie facet…!
Chłopak ruszył ku wyjścia, a ja zerwałam się za nim, żeby go
na pewno odprowadzić do drzwi. Jeszcze, nie daj Boże, Amy by go przetrzymała
albo sam uznał, że jednak lepiej mu będzie posiedzieć z nami i poplotkować,
jako mój przyszły narzeczony.
To się robi psychiczne, przysięgam.
- Paaa, Peeteer - zawołała Amy, turlając się po nogach
Esmeraldy i lądując na podłodze. Wyglądała czarująco, kiedy chciała. Jak mały,
niewinny kociak. - I wybacz mi, że tak cię wybluzgałam, kiedy tu przyszedłeś.
- Wybaczam.
- O, dzięki - prychnęła cynicznie, bardzo rozbawiona, pełna
sztucznego podziwu dla jego dobroci. - Wpadnij jeszcze kiedyś, ale postaraj się
poczekać do obiadu, co? - dodała, ignorując Johnny’ego i mnie, kiedy jej brat
odchrząknął znacząco i spojrzał się na nią z naganą w oczach, a ja przyłożyłam
sobie do głowy dwa palce symbolizujące pistolet i w ten sposób chciałam jej
przekazać, że ją zastrzelę, gdy Peter obrócił się w jej stronę. - Myślę, że
Victoria będzie zachwycona.
- Też tak uważam - poparł ją Peter, uśmiechając się
czarująco i popatrzył na mnie. Natychmiast zmieniłam pistolet w gest
poprawiania włosów i posłałam mu promienny uśmiech.
- Tak, na pewno - zatrzepotałam rzęsami, otwierając jedną
ręką drzwi i stając trochę za nimi schowana.
- I weź ze sobą siostrę! – Amy klasnęła w ręce,
przeszczęśliwa, że sobie tym
przypomniała. Za to John zblazł. – Tak, przyjdź z Annabelle! Johnny, prawda!?
Po minie chłopaka wywnioskowałam, że czas zmienić temat,
zanim Peter z Amy ustalą konkretny termin i będzie za późno. Odchrząknęłam
znacząco i jeszcze raz machnęłam ręką w stronę drzwi.
- Pamiętaj, żeby położyć to gów… głównie lubiane przeze mnie Rosiczki z dala od okien, co? Johnny i
jego alergia.
- Stary - zwrócił się jeszcze do Johna, - to musi być
ciężkie mieć taką alergię.
- Oj uwierz - mruknął sceptycznie Johnny, unosząc brwi i
uśmiechając się do pustki przed sobą. - Jest ciężko, i to bardzo.
- Właśnie. Więc połóż je jak najdalej się da, dobrze? Może
wrzuć do jeziorka, żeby miały odpowiednio dużo wody…?
Peter kiwnął głową, na znak, że pamięta, po czym minął próg
drzwi. Kiedy tylko znalazł się na ganku, spróbowałam zatrzasnąć drzwi, jednak
ten niemal od razu je przytrzymał, obracając się w moją stronę. Cholera, czułam
się jak idiotka w piżamie, witająca kochanka na ganku.
- Widzimy się po śniadaniu - przypomniał mi z uśmiechem na
twarzy. Kiedy się uśmiechał, wyglądał jak mały chłopiec. - Masz zjeść coś
porządnego, bo zemdlejesz po drodze.
- Tak, dobrze, a teraz…
- Choć w sumie, jak zemdlejesz, to cię zaniosę… I tak zjedz
coś dużego.
Posłałam mu zblazowane spojrzenie, wykrzywiając usta w
grymasie.
- Cholera, kretynie, nie musisz mi mówić, co mam jeść. I weź
już sobie idź.
Peter słysząc to niemal się rozpromienił. Przechylił głowę
do tyłu, patrząc na mnie z dumą i wręcz triumfująco, po czym wyciągnął rękę i
poklepał mnie w plecy. Nie powiem, że w tamtej chwili trzymanie klamki się nie
przydało. Nogi pode mną się lekko ugięły.
- No, od razu lepiej - oznajmił. - Byłaś jakaś za miła.
- Tak, byłam - mruknęłam zblazowana. - A teraz zjeżdżaj, bo
pójdę po… po coś, co cię przegoni.
- Jesteś niesamowita.
- Spieprzaj.
I kiedy chłopak się przesunął, z ulgą zamknęłam z nim drzwi.
Oparłam się o nie i nim zdążyłam odetchnąć, zamarłam. Oczy wszystkich w
pomieszczeniu (minus ci, którzy nadal spali) były zwrócone na mnie. Amy stała
już na środku pokoju i patrzyła na mnie z miną „ulalala, ktoś tu się zakochał!”.
Cholera, zamorduję Petera i jego amory o siódmej
dwadzieścia!
- No, no, no. - Pierwsza odezwała się Amy, splatając ręce za
sobą i kręcąc kółka stopą w podłodze. - A ja myślałam, że to Johnny jest
tygrysem Annabelle, a tu proszę…
- To ja pójdę wziąć prysznic, póki ci śpią i jest wolna
łazienka - mruknął Johnny, ignorując siostrę, która lekko rozmarzonym głosem
ciągnęła:
- Peter i Vi. Vi i Peter… Johnny, nie waż się użyć mojego
szamponu i nie utop się!... Kto by pomyślał… Ty, może coś w tym jest. Może
dzieci Hermesa ciągnie do dzieci Aresa. – W tym samym momencie co to
powiedziała, obróciła się przodem do Suzanne, która od razu wyczuła zagrożenie.
- NIE. Nie ciągnie mnie do żadnego z tych mięśniaków.
- Do mięśniaków nie, ale tam też są tacy drobniutce.
Popatrz, Vi i Johnny są cieniutcy, a Annabelle i Peter w sumie też, bicka mają.
Więc może ty, skoro masz tu najwięcej mięśni… Jakiś zniewieściały znajdzie się
na…
- NIE. – Suzanne próbowała zabić siostrę spojrzeniem. – nie,
nieprawda. Żadna taka zasada nie istnieje, to bujdy!
Mina Amy mówiła wszystko, usłyszała to co chciała. A
mianowicie usłyszała zbyt usilne bronienie się Suzanne i jej nieudolne
kłamanie.
- Nieeee…? A Flynn…? – Wyszczerzyła się szeroko, omal nie rozrywając sobie twarzy. Z oczu zrobiły się jej takie szparki, że nie było widać nawet jej rzęs.
- Nieeee…? A Flynn…? – Wyszczerzyła się szeroko, omal nie rozrywając sobie twarzy. Z oczu zrobiły się jej takie szparki, że nie było widać nawet jej rzęs.
- Jesteś nienormalna – żachnęła się córka Hermesa, kręcąc
głowa i ostentacyjnie obracając się tyłem do Amy i naciągając kołdrę.
Amy natychmiast spoważniała i niemal znudzona obróciła głowę
w naszą stronę.
- Leci na Flyna. –Spojrzała na Esmeraldę, marszcząc
porozumiewawczo nos. – A ty? Nie myślałaś, czy może przypadkiem twoim ojcem nie
jest Ares…?
Esmeralda uniosła lekko brwi, zdumiona tym pytaniem. Najwyraźniej
postanowiła właśnie udowodnić nieudowadnialne
bo nieprawdziwe twierdzenie, że Hermesiątka mają się ku Aresiątkom.
- Ares, dlaczego?
- No parla Italiano,
ale jakbym jednak parla to bym ci
odpowiedziała po włosku – wypaliła blondi, unosząc zblazowana brwi. Słysząc to
Es zakrztusiłą się powietrzem.
- Yyy…Nie, Amy, nie, serio… Nie, bo…
- No proszę – przerwała jej, składając ręce jak jakaś ciotka
i patrząc na mnie z politowaniem. – I wszyscy, jak leci, cała wasza czwórka
zaprzeczacie. Ty, John, Mera, Suze… A skoro z Suze mam rację, to znaczy że moja
teoria jest prawdą.
- Ta, szczególnie, że ani ja nie jestem córką Hermesa, ani
Es Aresa. – Posłałam jej zblazowane spojrzenie, co dziewczyna skwitowała
teatralnym prychnięciem.
- Bujdy, jesteś. A Es będzie tym wyjątkiem, który potwierdza
regułę najwyżej... Bo skoro Suzanne…
- Daj spokój Suzanne – westchnęłam. – Ma rację, że to
bzdura, ja Petera bardziej nie lubię niż lubię. Nie mówiąc już o Johnny’m i
Annabelle.
- Taka już zasada miłości. Myślisz, że dlaczego ich kocham?
– zapytała, rozkładając ręce i pokazując na śpiące rodzeństwo. – Wcale ich nie
lubię, tak ich nie lubię, że aż kocham.
- To nie ma kompletnie sensu – przyznała Esmeralda, patrząc
na Amy całkowicie poważnie.
- I tu się mylisz, złociutka. – Amy oparła się o jej ramię i
znów spojrzała na mnie. – Spójrz na nią. Vi, Vi, Vi, nasza słodka Vi… Niby
zwykła dziewczyna, chuda jak szkapa, piorun ją strzela średnio raz dziennie,
stąd te włosy, a do tego natura nie obdarzyła ją nawet fajnym charakterem…
- Ej…
- A mimo to taki Peter coś w niej dostrzegł. – Blondynka
pociągnęła nosem, zaciskając oczy i usta, jakby mówiła teraz nie o mnie, a o
pięknej idei obrony wolności swojej ojczyzny, romansie ukochanych bohaterów w
książce. Ale trwało to sekundę i znowu dostała szaleju. Podskoczyła na łóżku i
pełna entuzjazmu wyszczerzyła się do mnie szeroko. – To jest miłość, ot co!... Mogę
być matką chrzestną? Proooszę!
- Nie będzie żadnych chrzcin.
- Rozumiem, nie wychowacie ich po katolicku. Żyjemy w
tolerancyjnym kraju.- Kiwnęła głową. - Ale jestem bogata, mogę być ich
nie-katolicką matką chrzestną i kupować im prezenty na gwiazdkę?
- Nie będzie żadnej gwiazdki…
- O Chryste, Es, słyszałaś? Ta małpa nie chce pokazać
dzieciom Świętego Mikołaja!
Zignorowałam ją, zamiast tego podeszłam do łóżka i z
obrzydzeniem chwyciłam swoją kołdrę w dwóch czystych rogach. Zaciągnęłam ją z
łóżka i uniosłam przed sobą, tak, żeby wszyscy widzieli. Biała poszewka była
cała na górze umorusana czymś lepkim, zielonym, trochę ziemistym.
- Co to, cholera, jest? - zapytałam, patrząc się na nich z
obrzydzeniem na twarzy.
- Ludzka Rosiczka.
- Co?
- Ludzka Rosiczka, no na pewno ci o tym mówiłam - powtórzyła
Amy, wznosząc oczy ku niebu i cmokając z irytacją. Nadal była jednak rozbawiona
i prawdopodobnie dobry humor zostanie jej do… do końca tygodnia? Nie wiem kiedy
jej przejdzie ten ubaw; na pewno będzie powracał ilekroć ktoś poruszy temat
roślin, Petera, pobudek...
- Eeee…nie? - podsunęłam, odrzucając kołdrę na podłogę i
oglądając straty na prześcieradle. Na szczęcie było czyste.
- Opowiadałam, na sto procent ci opowiadałam - upierała się
dziewczyna.
W tym momencie nie wiem co mnie podkusiło, żeby spojrzeć na
Esmeraldę. Ta siedziała po turecku na łóżku, na kolanach owiniętą miała jeszcze
kołdrę. Spojrzałam na nią, a jej mina… Es sprawiała wrażenie, jakby chciała
przybić sobie piątkę, że coś sobie przypomniała. Wiecie: te odchylenie głowy do
tyłu i myśl „ach no taaak…!”.
- Eeesssmiii - zaczęłam, patrząc się na nią z powagą. - Czy
zechcesz mi może rozjaśnić sytuację?
Dziewczyna natychmiast drgnęła, przestając uśmiechać się do
siebie, a jej wzrok zatrzymał się na mnie. Wielkie oczy zrobiły się jeszcze
okrąglejsze niż normalne, a z ust wydostało się ciche „oł”. Oł. Dobrze podsumowane, cholera.
Automatycznie przybrałam obojętny, wręcz pobłażliwy wyraz twarzy i ściągnęłam
usta.
- No i…? - ponagliłam, nawet nie stając przodem do niej.
Stałam bokiem, patrząc na nią skrupulatnie, w opuszczonych rękach trzymając
jeden z boków materiału.
- Wiesz… - zaczęła, podkulając ramiona. - Pamiętasz jak Amy
wyliczała nam wszystkie zagrożenia, przed pierwszym dniem Turnieju?
- Nie. Spałam.
- Właśnie. Spałaś - przytaknęła mi, kiwając ze zrozumieniem
głową. Ponagliłam ją spojrzeniem. - A pamiętasz, jak potem motywowała nas
opowieściami o tym, co może nas zabić na tych planszach?
- Eee… - udałam, że się zastanawiam. - Nie. Kto pamięta
takie rzeczy?! - obruszyłam się, prychając wymownie, a Es cmoknęła rozbawiona i
posłała podłodze wymowny uśmiech.
Cień uśmiechu zszedł mi z twarzy, ramiona powędrowały
jeszcze niżej. Przymrużyłam oczy, ściskając usta i mordując Esmeraldę
spojrzeniem, a ta starała się najwyraźniej wyglądać najbardziej niewinnie, jak
tylko mogła, lekko przygryzając pełne wargi.
- Esmereraldo McLade, czy pragniesz mi coś wyjaśnić?
- Wiesz… Niektórzy mają dość dobrą pamięć i…
I nie dokończyła, bo z drzwi do łazienki się otworzyły i
wypadł w nich Johnny, w samych spodniach, z niewytartą górą ciała, mokrymi włosami,
które były…
- Aaaa dlaczego jesteś siwy?! – zawołała Esmeralda, chyba
tylko po to, żeby odsunąć moją uwagę od jej osoby.
- Aaaa widzę jego żebra! Żebra widzę, żebra! - zawołała Amy, zasłaniając sobie ostentacyjnie oczy i w
ułamku sekundy obracając się na pięcie, tyłem do brata. - Ile razy ci mówiłam,
żebyś tak się nie pokazywał, bo mam kompleksy i…
- I kolację w przełyku, wiem!
- dokończył za nią do niechcenia Johnny. - A ja mam siwe włosy, mamy inne
priorytety!
Cholera, on miał rację. John stał przed nami, w poplamionych
wodą jeansach, wystającą z nich gumką od slipek, bez bluzki, przerażony i mocno
zaszokowany. A na głowie, zamiast średniej długości, szorstkich mysich włosów
miał szare, bardzo jasne włosy, które jeszcze mokre opadały mu na czoło. Na
prawym ramieniu i przy uchu miał resztki piany.
- Cholera, coś ty zrobił? - zapytałam się, nie tyle co
rozbawiona, co naprawdę zdumiona. - Jakim cudem…?
- Nadal stoi tam pół nagi?
- Tak. – Odpowiedziałam Amy na pytanie, a ta pokiwała głową,
nadal zasłaniając sobie ostentacyjnie oczy. - John, dlaczego…
- A czy nadal widać mu te niebieskie slipy? - głos Amy był
bardzo spokojny. Johnny automatycznie podciągnął spodnie wyżej, bo faktycznie-
był bez paska i lekko się zsuwały w dół.
- Amy, przestań i ratuj
sytuację - powiedziała do niej Esmeralda, mimo woli jednak się
uśmiechając.
- Och, teraz „Amy ratuj”.
- Nie wiem jak to się stało. - Johnny ciągnął rozmowę ze
mną. - Brałem prysznic, wziąłem ten szampon, co stał na zlewie, i kiedy
popatrzyłem się na swoje odbicie, to jak matkę kocham… Byłem pewny, że tracę
wzrok albo zmysły!
- Pewnie uczulenie na Ludzkie Rosiczki, nie sądzisz Vi?
- Czy to tak pachnie spirytus? - odezwała się Esmeralda,
wciągając kilka razy powietrze i się wykrzywiając. - Tak, albo inny denaturat.
Johnny, dlaczego umyłeś włosy czymś co… nie wiem, to pachnie jak… rozpuszczalnik?
- Nie, to szampon. Zawsze patrzę co wylewam sobie na głowę -
odarł okularnik, choć chwilowo nie miał okularów na nosie i wyglądał niemal obco.
Mniej słodko, ale też mniej kujońsko.
Potrzebowałam trzech sekund, żeby sobie przypomnieć i
wybuchnąć głośnym śmiechem. Tak głośny, że Nicolas z frustracją wyciągnął swoją
poduszkę i położył sobie na głowie. Amy odwróciła się, a jak spojrzała na
brata, nie umiała powstrzymać pełnego satysfakcji parsknięcia, które stłumiła w
rękaw za dużej piżamy.
- Wiedziałam, że się pierwszy zestarzejesz - skwitowała.
- Jestem starszy, to logiczne, że pierwszy będę…stary,
gdziekolwiek granice starości postawisz! – zawołał, sfrustrowany bezradnością i
absurdem tej sytuacji. – Poza tym siwizna nie oznacza starości, niektórzy
siwieją w wieku… NIE TO JEST TERAZ WAŻNE.
A ja nadal się śmiałam. Johnny wyprostował się i przestał
wpatrywać się w każde z nas po kolei szukając wsparcia i ratunku. Jego spojrzenie
zatrzymało się na mnie, uniósł jedną brew.
- Victoria.
- To nie ja! - Od razu zaznaczyłam, szczerząc się szeroko. -
I to nie miałeś być ty.
- To miało być ono -
przedrzeźniła mnie, i jasność mojej wypowiedzi, Amy. - No, mam nadzieję, że
wszystko zrozumiałeś.
- Bo… pamiętasz jak chciałeś ze mną pogadać, a ja stałam z
Charlesem, Chrisem, Oscarem…? Kiedy Charles szukał soczewki? - John kiwnął
głową. Te imiona obok jego białych włosów nie spodobały mu się, widać było po
jego minie.
- Charles nosi soczewki? - Amy zmarszczyła brwi. - To
dlatego zawsze trze oczy, gdy oglądamy…
- Nie, nie nosi. – Cmoknęłam, zbywając ją.
- Ha, czyli jednak płacze! Pfff zawsze wiedziałam, że to
baba…
- To wtedy Chris wlazł przez okno - przerwałam jej. - I
dolał do szamponu… - brodą wskazałam na Suzanne, bo przecież nie mogłam się
wygadać - … rozpuszczalnik.
Mój przyjaciel spojrzał się na mnie tak, jakby rozważał dwie
opcje. Opcja pierwsza: załamać się nad moją dojrzałością i zrobić mi wykład.
Opcja druga: po prostu mnie opieprzyć i wystawić rachunek za fryzjera.
- Wiedziałem, że tam coś się działo - oznajmił tylko, niemal
równocześnie ze swoją siostrą, która nadal ze spokojem stała obok mnie, a teraz
zrobiła ciche „Aaaa” i mruknęła:
- Kurde, wiedziałam, że ktoś był w tej łazience.
- Skąd?
Wszyscy spojrzeliśmy się na Amy, która wciąż kiwała głową
sama do siebie na znak, że „ha, miałam rację, ktoś tam jednak był!”. Widząc
nasze pytające spojrzenia, wywróciła oczami i odparła, jakby to było oczywiste:
- Normalnie pusta ubikacja nie odpowiada ci nic na pytanie
„jest tam kto?”. Tym bardziej dziwne, że mi odpowiedziała głosem Christophera:
„Nie, to tylko ja, ignoruj dalej.”.
Esmeralda zaczęła się śmiać, a Johnny zamknął z konsternacją
oczy i wziął głęboki wdech. Pokręciłam z dezaprobatą głową, ubolewając nad
intelektem Christophera. Johnny chyba wolał wzdychać nad brakiem zaradności w
życiu Amy, bo cmoknął kilka razy, wziął dwa głębsze wdechy i popatrzył się na
nią z niedowierzaniem.
- I ty miałaś wątpliwości, że ktoś tam był…? – mruknęłam,
będąc pod wrażeniem.
- Skąd ty się wzięłaś - jęknął Johnny. – „Normalnie”?
„Normalnie nie odpowiada”? Czyli czasem dla zabawy rozmawiasz z pustą łazienką?
- Przepraszam bardzo - zaczęła butnie Amy, nakazując mu
uwagę uniesionym palcem i teatralnym ruchem głowy - ale po chwili poszłam
sprawdzić.
- Po chwili? – spytała roześmiana Es, unosząc w górę
jedną brew i przeczesując szczupłymi palcami włosy.
- Mogłam się przesłyszeć - zbyła Esmeraldę. - Więc poszłam
sprawdzić, spokojnie.
- I co?
- I znalazłam Chrisa.
- No popatrz…! - wtrącił ironicznie Johnny, krzyżując ręce
przed sobą i krzywiąc się lekko. - I nie wpadłaś na to, że on nie powinien
siedzieć w naszej ubikacji?
- Wpadłam, ale on wyjaśnił, że dolewa rozpuszczalnik do
szamponu tej. - Kiwnęła w stronę
łóżka chrapiącej Suze. - Ba, nawet pozwolił mi sobie pomóc. Trzymałam
buteleczkę! - pochwaliła się radośnie. - Dlaczego mnie nie wtajemniczyliście,
mogłam was wpuścić!
- Bo byłaś ze mną pokłócona i na mój widok dostawałaś
apopleksji - przypomniałam jej. Słysząc to Amy uniosła ze zrozumieniem brwi i
wydęła dolną wargę.
-A no racja, tak było.
- Fakt faktem, jestem siwy - wskazał oskarżycielsko swoją
głowę. - A wy, na przyszłość, jak coś takiego robicie…
- To nie ja, to oni - przypominałam usłużnie.
- …to nie przyznawajcie się do razu do winy - zakończył i
popatrzył na nas jak na idiotki. - Takich rzeczy się nie mówi. Dlatego udam, że
tej rozmowy nie było. Wisicie mi farbę do włosów, obie.
Cholera, czy właśnie zostałam pouczona, jak spiskować i
robić ludziom kawały, przez Johnny’ego? Amy chyba zadała sobie to samo pytanie,
bo jej oczy się rozszerzyły, a spojrzenie padło na mnie. Wyglądała na zbitą z
tropu, ja pewnie też. Obie współuczestniczyłyśmy w akcji, przez którą ten
chłopak zyskał siwy kolor włosów. I się przyznałyśmy, podałyśmy mu nazwiska… a
ten w ramach bycia ofiarą, opieprzył nas, że nie powinnyśmy ich wydać i obiecał
nie wsypać nas. Co. Jakim prawem, coś
takiego właśnie miało miejsce?...
- A ty – zwrócił się jeszcze do Amy, – jak następnym razem
łazienka ci odpowie na jakiekolwiek pytanie, zgłoś się do mnie. Jak znowu
będziesz gadała do pustej łazienki: też mi o tym powiedz.
Po czym znowu zamknął się w toalecie. Pierwsza odezwała się
Esmi:
- Cóż… Ja na waszym miejscu miałabym lekkie kompleksy.
- Mój brat… on... właśnie mi powiedział, że źle uprzykrzam
ludziom życie. Choć to on oberwał.
Amy nadal nie mogła wyjść z szoku, ba!, nawet lekkiego
podziwu. Minę miała bezcenną, przypominała tą małą małpę, lemura chyba, która
ma takie wytrzeszczone oczy i przerażony wyraz twarzy. Ręką wskazała na drzwi
łazienki i zerkała to na mnie, to na Es, jakby chciała, żebyśmy pomogły jej w
to uwierzyć.
- Mój brat! Johnny!
- Faceci - westchnęła Esmeralda, nie kryjąc rozbawienia.
Spojrzałam na nią i od razu mi się przypomniało. Es chyba
zauważyła, że moja mina się zmienia, bo nerwowo zerknęła na moją rozwaloną na
podłodze, całą w brei i ziemi, kołdrę.
- Es, co mówiłaś w kwestii pamiętania?...
- Nie pamiętam?
- Pamiętasz. A jak nie pamiętasz, to ci przypomnę, że
mówiłaś o pamiętaniu bzdur, których ja nie pamiętam, a Amy pamięta…
- Amy, to się zgubiła o co wam chodzi - zauważyła blondynka,
przenosząc spojrzenie z drzwi do łazienki, skąd dało się słyszeć lecącą wodę,
na mnie. - Esmi, przetłumaczę ci. Victoria, chce wiedzieć co pamiętasz z mojego
wykładu przed Turniejem.
- No... Pamiętam, jak Amy nam mówiła o Rosiczkach…
- Taaaak? - udałam zaciekawienie. - I co z tą wiedzą
zrobiłaś?
- Nic - machnęła ręką, śmiejąc się lekko histerycznie. –
Mogłam wspomnieć, paru osobom… ale to…
- Komu?
- Ktoś się kiedyś pytał… jakie… o ulubione kwiaty -
wymamrotała, a jej mina wskazywała na to, że właśnie sama siebie w myślach
zdzieliła po twarzy, że się przyznaje. Plusy poranków- nikt nie myśli trzeźwo.
- Kto? I czyje ulubione kwiaty…? - powtórzyłam, marszcząc
brwi, jakbym nie dosłyszała. - Może to był Peter?
I może pytał, o moje ulubione
kwiaty…?
- Być mooożeeee… - przeciągnęła, robiąc minę „lala ja o
niczym nie wiem”.
- Ach tak.
Pokiwałam głową, po czym z elegancją odrzuciłam trzymaną w
rękach bluzę na łóżko i obróciłam się przodem do Es. Ciemnowłosa siedziała,
trzymając ręce na kolanach, a jej wzrok wyrażał tylko jedno: "Ups".
Poważnie. Jej oczy były większe niż zwykle i wydawała się drobniejsza niż
zwykle. Zagryzała lekko wargi, jakby nie była pewna, czy może pozwolić im
mówić. Zaśmiała się nerwowo, przeczesując włosy, kiedy zaczęłam:
- Czyli to przez ciebie ten wariat przyszedł tu o siódmej…
- Dwadzieścia po, nie dramatyzuj.
Esmeralda teatralnie się przeciągnęła, ziewając elegancko i
z gracją zsunęła się z łóżka. Bez pośpiechu podeszła do krzesła, gdzie leżała
jej bluza. Z wolna, nie patrząc na mnie, jedynie z zapałem oglądając
przeciwległą ścianę, zaczęła wsuwać ją na ramiona, nucąc pod nosem. Od razu
wiedziałam, że po prostu szykuje się na odwrót.
- O siódmej dwadzieścia, z śmierdzącym, gnijącym zielskiem…
- Węch to zdradziecki zmysł, każdy ma inny gust.
- …rzucił mi je na brzuch, brudząc całe łóżko…
Esmeralda powoli, niby od niechcenia zbliżała się w stronę
drzwi. Udawała, że po prostu przestępuje z nogi na nogę, obraca się, czegoś
szuka. A tak naprawdę jawnie zerkała na zamknięte drzwi wejściowe. Przez które
akurat wszedł Chase, ściągając słuchawki i patrząc na nas wszystkich.
- O proszę, jaka niemiła niespodzianka. Dlaczego nie śpicie?
Nawet się nie zdziwił, kiedy wszystkie go zignorowałyśmy, a
Suze i Nick, którzy nadal spali nie wykazali znaku życia. Za to Esmi wzruszyła
niewinnie ramionami.
- Myślę, że to jego forma wyrażania uczuć. Nie powinnaś być
taka krytyczna, może daj mu szansę…?
Słysząc to, posłałam jej najszerszy uśmiech na jaki mogłam
się w tamtej chwili zdobyć i splotłam dłonie przed sobą.
- Dziesięć sekund. Jako szansa dla ciebie, żebyś mogła
zniknąć.
- Gramy w chowanego? – Chase popatrzył się na siostrę, która
lekko wzruszyła ramionami.
- My chyba nie, ale Vi zaraz będzie chować zwłoki Es. O ile
ta się nie schowa dostatecznie dobrze.
Spojrzenie Es było bezcenne. Wymruczała coś pod nosem, a
potem uśmiechnęła się niepewnie, coś tam gadając, ale było to bardzo niespójne.
- Dziewięć sekund - poinformowałam ją.
Esmeralda uniosła brwi wyżej i kiwnęła głową ze
zrozumieniem. Z powaga podeszła do drzwi, rzucając przy tym w naszą stronę:
- Wiecie, ta trawa wygląda na smutną. Chyba się z nią
zapoznam; tam daleko, na dworze…
- Osiem, siedem - liczyłam dalej, - sześć…jeden. Cholera, Esmeralda!
Nie czekając na więcej, Esmeralda wypadła z domku.
Automatycznie ruszyłam za nią, ale w ostatniej chwili pociągnęła za sobą drzwi,
trzaskając nimi. To mnie spowolniło na tyle, żeby usłyszeć narzekanie Amy:
- No i bosko. Tamta ucieka przed Vi, ta ma Romeo i błoto na
kołdrze już o siódmej, a ten jest siwy. Czuje się wykluczona, to nie jest
fajne, słyszycie? Es? Vi? Nie jest!...
Pościg na bosaka po obozie, wyglądał jak wyścigi dwóch kur z
reumatyzmem… Które myślą, że biegną, a naprawdę kiwają się w przód i w tył i
wykręcają się pod każdym kątem, żeby dać radę przebiec bez butów po kamienistej, całej w piachu, szyszkach,
żwirze i kamyczkach ścieżce. Do tego wywijają rękoma, utrzymując równowagę i
się nie wywalając przy każdym kroczku.
- Esmeralda, dorwę cię! - krzyknęłam, będąc dwa metry za
nią. Słysząc to, brunetka wyciągnęła nogę jeszcze dalej, żeby zwiększyć dystans
pomiędzy nami.
- Spróbuj, ty pierdoło! - odkrzyknęła.
Cała sytuacja zaczynała nas bawić. Uważam, że to raczej nie
dziwne, bacząc na okoliczności… Nasze podrygiwanie na szyszkach i te groźby, te
wyzwiska, bardziej przypominały sparodiowany taniec breake dancu na księżycu w zwolnionym tempie niż pościg.
- Oj, poczekaj chwilę! Tylko… Tylko zrobię dwa skręty biodra
i jeden wykrzyw nogi i jestem przy tobie!
- Nie dasz rady! - zaświergotała, obracając się w moją
stronę. - Jestem pięć dupo-machnięć dalej!
- Cholera, jak śmiesz! - parsknęłam. - Dobra, nie chce mi
się - dodałam po chwili i zrobiłam długi krok, żeby zejść na bok, na trawę, a
tam zająć miejsce na ławce.
Esmeralda zatrzymała się i obróciła, patrząc na mnie nie
ufnie. W piżamie, nieuczesana i bez makijażu nadal wyglądała ładnie. W zbyt
dużej koszulce, pod którą jednak nadal zaznaczały się wszystkie wcięcia i
wypukłości, i spodenkach w pandy wyglądało po prostu słodko. Nawet jej nieźle
rozczochrana fryzura wyglądała naturalnie.
Wykrzywiała usta w sceptycznym uśmieszki i zdawała się ze mnie nabijać.
- Aha, jasne - mruknęła.
- Nie, serio. To Ludzkie Zielsko, co gnije pod naszym oknem
i chyba czuć to aż tu… tak, stanowczo czuć… to nie jest warte pokaleczenia
moich nóżek.
- A jak usiądę obok, to ci się zachce i mnie udusisz.
- Nie to nie, stój tam.
Dziewczyna wybrała wygodę i ostrożnie, małymi kroczkami zbliżyła
się do mnie. Kiedy opadła obok, popatrzyła się na mnie i zblazowana wypaliła:
- Jesteśmy kretynkami. Mogłyśmy biec po trawie, a nie po
tych kamyczkach.
Zgromiłam ją spojrzeniem, ściskając wymownie usta. W
odpowiedzi dostałam zadowolony z siebie uśmiech.
- Nie irytuj mnie…
- Nie irytuję, po prostu zauważyłam.
- Co zauważyłaś? Hmm? Och, czekaj. Może Ludzką Rosiczkę,
która leży pod naszym domkiem przez ciebie?
Esmeralda spojrzała się na mnie, jakby czekała, aż zaraz
zacznę się na nią wydzierać i bełkotać bez ładu i składu o tym, jak bardzo
zepsuła mi poranek, jak ona śmiała… bla,
bla, bla, nie jestem wytykającą innym błędy, wredną babą, wcale nie miałam
zamiaru tego robić, bla, bla, bla, bla…
I kiedy Esmeralda wyczuła to w moim rozbawionym spojrzeniu, niemal odetchnęła z
ulgą. Nie dała tego po sobie poznać- cmoknęła zirytowana, uśmiechając się i
patrząc się na mnie z miną „To był cios poniżej pasa”.
- Zmęczyłam się – zauważyła dziewczyna. – Ten sport chyba
nie jest dla mnie…
- Widać było.
- Ta, bo tobie szło świetnie! – obruszyła się, patrząc na
mnie urażona i zbulwersowana. Oczywiście wszystko w formie żartów.
- Oczywiście, gdybym nie dała ci tych par sekund,
dogoniłabym cię.
- Nie, nie. Byłam trzy dupo-machnięcia dalej, a to zajmuje
jakieś dwanaście sekund. Nie nadrobiłabyś tej straty.
Popatrzyłam się na nią rozbawiona, na co brunetka z triumfem
wciągnęła wargi w lekkim uśmiechu. Co by nie mówić – taki, czy jakikolwiek inny
sport, teraz czy w normalnych godzinach – nie był dla mnie…
- A ty się Alexa czepiałaś - wypaliła po chwili, trąc
zaróżowione policzki. - On nie próbował rzucić mnie na pastwę gnijącej i
śmierdzącej Rosiczki.
- Nie, on ci w ogóle nie dawał kwiatów.
- Jeżeli to samo nazywamy kwiatami…to nie, nie dawał. Czyli
mówisz, że powinien mnie obudzić i rzucić mi na łeb to wijące się…
- Nie - przerwałam jej. - Alex powinien dawać ci normalne
kwiaty, a Peter… mieć normalny system
emocjonalny, wartości…każdy z systemów powinien mieć normalny. Powinien BYĆ
normalny.
- Ale żeś sobie ogiera znalazła… - westchnęła, patrząc przed
siebie i uśmiechając się z samozadowoleniem. Jakbym mogła mordować spojrzeniem,
już by nie żyła.
- A on cudownego doradcę w kwiaciarni - odcięłam jej. -
Przymknij się lepiej.
Charles wyszczerzył się szeroko, swoim uroczym, krzywym
firmowym uśmiechem.
- Hej, jestem Clooney. Charles Clooney.
Esmeralda odwzajemniła uśmiech; oczywiście zrobiła to
subtelniej, jakby ją urzekł. Wyciągnęła i z gracją dała mu uścisnąć swoją
smukłą dłoń, po czym z promiennym uśmiechem oznajmiła:
- Hej, jestem Się. Odpieprz Się.
Choć było to suche, tak suche, że aż zabolało, parsknęłam
śmiechem i wcisnęłam twarz w ramię Esmeraldy.
- Zabawne imię, na pewno
zapamiętam - podsumował Chris, który stał obok Charlesa.
Nie wiem, skąd oni się znaleźli
ani co robili o tak wczesnej porze (była dopiero ósma!) na nogach, ale bardzo
mnie to cieszyło. Syn Zeusa wyglądał nie tyle co na zbitego z tropu, co
rozbawionego. Z trudem powstrzymywał uśmiech, patrząc się na Esmeraldę z miną
„jak śmiałaś mi to zrobić?”, podczas gdy pozostała trójka już dorzucała coś od
siebie, wyśmiewając jego podboje.
Thomas, Oscar, Chris i Charles
stali przed nami, żaden z nich nie wyglądał na śpiącego, choć nie było wśród
nich nikogo, komu przyznałabym miano człowieka pełnego energii.
Dlaczego nie Oscarowi, tłumaczyć
chyba nie muszę. Chłopak jak zwykle stał spokojnie, z pobłażliwym, znudzonym
wyrazem twarzy i głównie obserwował. Na ramionach miał cienką bluzę zakładaną
przez głowę, długie szlufki kołysały się przy każdym jego ruchu. Najbardziej uroczy
w niej był wielki nadruk „I love Clonney” (tylko zamiast słowa „love” było
serduszko). Na dodatek „Clooney” było kilkakrotnie przekreślone markerem, ktoś
ręcznie i bardzo pieczołowicie przekreślił „Clonney” a pod spodem koślawo
dopisał „Chris”. Kto to był, domyślać się nie musiała, tak samo jak od kogo
Oscar ową bluzę najprawdopodobniej otrzymał. Te poprawki graficzne nie rzucały
się jednak w oczy, ze względu na to, że tusz był wyblakły, prawdopodobnie
zniknął po wielokrotnych praniach.
Zauważywszy, że się temu
przyglądam, Oscar westchnął i ledwo zauważalnie kiwną głowa w kierunku Chrisa.
- Dostałem na urodziny – oznajmił
tylko mi, bo reszta słuchała rozmowy Charlesa i Es.
- Bluzę?
- Tak, bluzę Charlesa z tą
poprawką. Mówi, że oszczędza na nasze wesele.
Pokiwałam głowa, na znak, że
totalnie rozumiem postępowanie syna Eris.
Thomas vel mój ulubiony tutejszy
dupek co prawda nie usypiał na stojąco, ale przypomniał kogoś, kto nie spał
dość długo i jest trochę zmęczony, jednak nie śpiący. Beztrosko podszedł do nas
i kazał mi się gestem dłoni przesunąć, po czym rozwalił się na pozostałej wolnej
części ławki, wciskając ręce w kieszeni kurtki i opatulając się nią szczelniej.
W ciemnych spodniach, czarnej bluzie i ogromnej jeansowej kurtce wyglądał jak
bezdomny, ale niezmiernie modny bezdomny, który ma styl. Jak zawsze prezentował
się równie nienagannie, co jego celowo niby-nie-ułożona fryzura, częściowo
zasłoniona przez kaptur.
Natomiast Christopher uśmiechał
się do wszystkiego i wszystkich swobodnie, trzymając ręce w kieszeniach
szarych, dresowych spodni. Nie wiem dlaczego, ale byłam niemal pewna, że to są
jego piżamowe spodnie, a nie sportowe dresy.
- Cóż. - Charles popatrzył się na
Esmeraldę z góry, choć miałam dziwne wrażenie, że to Es (mimo że siedziała,
taka mała i drobna, na ławce), górowała nad nim spojrzeniem. - Cóż. Ładna twarz
nie gwarantuje ładnego imienia.
Zadowolony z siebie uśmiechnął
się do Esmeraldy czarująco i rzucił Christopherowi triumfujące spojrzenie.
Thomas, siedzący obok mnie prychnął rozbawiony i pokręcił głową na znak, że on
się do nich nie przyznaje. Za to Esmeralda splotła smukłe palce i oparła je o
skrzyżowane nogi. Popatrzyła się na Charlesa, ale zamiast podziękować za
komplement, oznajmiła radośnie:
- Zgadzam się i muszę zauważyć,
że niestety ładne imię nie gwarantuje ładnej twarzy. Szkoda, bo imię „Charles”
jest takie śliczne.
Wybuchłam
śmiechem i wystawiłam rękę, żeby Es przybiła mi piątkę. Dziewczyna zrobiła minę
"i kto tu jest genialny?" po czym, z równie dużą teatralnością co ja,
przybiła mi wymanierowaną piątkę. Obie patrzyłyśmy się w tym momencie na
Charlesa, przez co całość wyglądała komicznie albo jeszcze lepiej.
Christopher, który się nie
spodziewał tych słów- zresztą, jak nikt z tu obecnych- parsknął stłumionym
śmiechem i aż się pochylił do przodu. Esmeralda widząc to uśmiechnęła się
odrobinę szerzej, ale nadal wyglądała jak mała lady, siedząc z nogą na nogę i patrząc na Charlesa z dołu, swoimi
wielkimi oczyma i śląc mu milutki uśmieszek.
- Przepraszam, jeżeli cię
uraziłam. A poza tym, jeżeli nie pamiętasz z Turnieju, to nazywam się
Esmeralda.
- Pamiętam - wyszczerzył się. -
Czysta kurtuazja, że się przedstawiłem osobiście. I spokojnie, nie uraziłaś
mnie ani trochę.
- Nie, spokojnie - wtrącił
Thomas, nie odrywając pleców od oparcia ławki. - Dla Charlesa to i tak był
komplement. Przynajmniej imię ma ładne, to już coś.
Charles zaśmiał się szczerze,
choć nadal słał wszystkim spojrzenie, które mówiło, że choć go to bawi, to
przede wszystkim docenia, że akurat po nim wszyscy teraz cisną. Jakby spotkał
go zaszczyt. Lubiłam w nim pewien dystans do siebie, że nie próbował teraz
zgrywać poważnego kolesia, który będzie się bronił, ewentualnie coś odburknie.
O nie, nie on. On mógł jedynie udać pokrzywdzonego, a po jego krzywym,
niemożliwym do ukrycia uśmiechu, widać było, że bawi się wspaniale.
- Dlaczego wyglądacie na
zmęczonych? - spytałam Christophera, który akurat przetarł twarz ręką i
przeczesał sobie i tak już rozczochrane włosy. - Gdzie byliście?
- Victoria, jest ósma rano -
odparł sztucznie zdumiony, - jak myślisz, gdzie mogliśmy być?
- Spaliśmy - uzupełnił Charles z
niewinnym uśmiechem. Chris pokiwał głową i z miną zadowolonego z siebie
geniusza dodał:
- Charles sam, Thomas nie wiadomo
gdzie, a ja, rzecz jasna, z Oscarem.
Słysząc to uśmiechnęłam się
rozbawiona, a Chris, z entuzjazmem małego dziecka, zmierzwił Oscarowi włosy.
Ten, mimo, że sama uwaga nie ruszyła go wcale, w momencie, kiedy syn Eris
dotknął jego głowy, zmarszczył groźnie brwi i się wykrzywił. Jednak, dla
pewności, odsunął się z pobłażliwym spojrzeniem.
- Słyszałaś, ja sam - podchwycił
syn Zeusa, tym razem już dla zabawy, patrząc się znacząco na Es. - Trzeba
będzie to zmienić.
- Poszukam ofiar, jeżeli tak mogę
ci pomóc.
- Jedną już znalazłem.
- W takim razie, nie czuję się
współwinna i mogę jej współczuć.
- Ale figurę to masz boską.
Esmeralda niewytrzymała i dłużej nie mogła udawać milutkiej,
potulnej i przesłodzonej księżniczki, i parsknęła śmiechem, na chwilę
zwieszając głowę.
Ciemne loki opadły jej na ramiona i twarz. Po chwili uniosła
wzrok w górę i pokręciła głową. Wyglądała…no, uroczo. Jej brązowe oczy
błyszczały mocniej niż zwykle, a na policzkach nawet pojawił się ledwo widoczne
wypieki. Ha, nie tylko ja je mam, a raczej nie mam, nad tym kontroli. Szybko
zorientowałam się, że choć szybko udaremnia Charlesowi jakikolwiek podryw,
wyglądała na zadowoloną. Cała sytuacja musiała jej się podobać, a kiedy tak
siedziała, promieniowała energią i klasą.
Jednak po chwili popatrzyła się na Charlesa pobłażliwie i z
pełną powagą powiedziała:
- Dzięki, uciekanie przed namolnymi zalotnikami z tanim
podrywem robi swoje.
Słysząc to Charles zaśmiał się
szczerze, a Chris, wykrzywiając się tak, jakby miał się popłakać ze wzruszenia,
podszedł do Es, rozczulony. Wyciągnął do niej rękę i pokręcił uznaniem i
niedowierzaniem głową.
- Esmeral, przygarnę cię. Nie
dawaj się uznać, będziesz moją siostrą, chcesz?
- Wiesz, chyba nie mam na to
wpływu.
- Walcz z systemem. Nie daj się
im podporządkować.
Esmeralda zaśmiała się, ale dała
Christopherowi przybić sobie piątkę, która zmieniła się w uścisk ręki; takie
typowe, męskie powitanie, którego ja nigdy nie umiałam podrobić.
- Charles - popatrzyłam na
chłopaka z przymilnym uśmieszkiem. - Przydałby się teraz jakiś komentarz, że
Esmi jest córką boga złodziei, bo ten ukradł wszystkie gwiazdy nieba i wsadził
w jej oczy.
- Victoria - odparł takim samym
tonem, patrząc na mnie rozbawiony. - Jeszcze nie jesteś moją siostrą, ale już
cię wydziedziczam, słonko. Nie będziesz się nabijać z brata i jego sposobu na
podryw.
- Jak ja to przeżyję - mruknęłam.
- Tyle stracić…
- I dlaczego nie masz butów? -
popatrzył się na moje stopy, a potem Esmi. - I ty też?
- Czas na tekst na podryw o
Kopciuszku i księciu z bajki…? – podsunęłam, ale Charles pokręcił głową i
rzekł:
- Czas cię wydziedziczyć.
- Biegałyśmy - rzuciła lekko Es,
jakby to było oczywiste. - Wiesz, trening „ucieczka przed zalotnikiem w
ekstremalnych warunkach”.
- Dobra, a do czego ci w tym
treningu była potrzebna Victoria? Przecież jej to nie grozi.
- Ona udawała zalotnika.
- I popatrz, nawet butów nie
dostałam - rzuciłam cynicznie, wykrzywiając usta w podkowę i patrząc ze
smutkiem na swoje stópki. Za to Charles się tym nie przejął, tylko popatrzył
się z wyrzutem na Thomasa.
- Widzisz stary? One biegają -
oznajmił w wyrzutem. Następnie skierował się do mnie i Es, jakby chciał nam się
pożalić, jaki ten Thomas jest beznadziejny. Mi tego nie musiał mówić, ja to
wiedziałam. - Od dwóch lat próbuję go namówić na poranne bieganie, a on nigdy
nie może, rozumiecie?
Obróciłam się w bok, żeby
popatrzeć na syna Tarota. Chłopak wyglądał jakby odnalazł szczęście w życiu, w
postaci ławki, na której mógł się rozwalić. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki,
łydkę oparł o kolano drugiej nogi i wyciągnąwszy się w pozycji półleżącej
wyglądał tak, jakby w sekundę był w stanie usnąć. Jego widok od razu wskazywał
na to, co taki Thomas może myśleć o porannym bieganiu. Pewnie to, co ja: n i g
d y.
- Straszne - westchnęłam, choć
rozumiałam Thomasa. Bieganie? Rano? Cholera, trzeba być masochistą.
- Zawsze ma jakąś wymówkę.
- A ty zawsze w nie wierzysz -
wtrącił Chris. - Nawet w tą, że przygotowuje się do konkursu piękności w
Teksasie i nie może mieć zbyt umięśnionych łydek, bo w kozaczki nie wejdzie.
Popatrzyłam się znów na Thomasa, tym
razem z podziwem, który wzruszył ramionami i przymknął na chwilę oczy.
- To akurat była bardzo dobra
wymówka - zaoponował Thomas, a potem popatrzył się ze zrozumieniem na syna
Zeusa. – Stary, wiesz, że bym chciał, ale po prostu nie mogę.
- Bo?
- Już ci tłumaczyłem, że nie mam
odpowiednich ubrań. Dresy mi nie pasują do butów.
Charles rzucił nam pełne
powątpiewania w ludzkość spojrzenie, jakby chciał powiedzieć „Słyszycie go?
Buty mu nie pasują.”. A Chris pokiwał porozumiewawczo głową, przekazując nam
„Widzicie? A on w to wierzy.”.
- Thomas, takie rzeczy się
zdarzają - pocieszyła go Esmeralda z teatralną powagą. - Patrz, Charlesowi imię
nie pasuje do twarzy i z tym żyje. Ba! Nawet biega.
To jej się udało.
Thomas chyba uznał podobnie, bo w
jednej sekundzie przysypiał, a w drugiej otworzył oczy, wydając z siebie głośne
parsknięcie tłumionego śmiechu. Pełen podziwu wychylił głowe w tył ławki, żeby
popatrzeć się na Esmi. Christopher za to nie próbował być solidarny w stosunku
do kumpla, po prostu zaczął rechotać, opierając się o Oscara. Ten natomiast
uśmiechnął się z wyższością w stronę Charlesa, jakby go cieszyło, że ktoś
wreszcie uświadamia mu to, co sam blondyn wiedział od dawna: że jest debilem.
Po czym wyciągnął z kieszeni bluzy paczkę papierosów i odpalił jednego.
Syn Zeusa, mimo, że właśnie
wszyscy po nim cisnęli, nabijali się z niego, nie był wcale dotknięty. Może za
pierwszym razem zdumiał się, bo nie był gotowy na odpowiedzi Esmeraldy. Ale
byłam pewna, że potem, żadnych z tych tekścików
nie był brany przez nikogo na poważnie. Przepraszam, ale cholera, wątpię, aby
mój prawie-brat rzucał takie mowy i brał je na serio…!
Tak, miałam podstawy tak sądzić,
bo chwilę później, ni stąd ni z owo, strzelił:
- Pięknie pachniesz.
Naprawdę mógłby to mówić poważnie…?
Nie. (Cholera, mam nadzieję, że nie…)
Charles bawił się w najlepsze,
robiąc uwodzicielskie miny i zgrywając typowego, licealnego podrywacza;
Esmeralda również wyglądała na rozbawioną, ale ona dla odmiany zgrywała
opanowaną i milusią, uśmiechając się lekko. Cały czas kąciki jej ust były lekko
uniesione, a wargi nieznacznie rozchylone. No nieźle, ktoś tu kusi i to mocno,
cholera. Ledwo powstrzymałam atak śmiechu.
- Pewnie truskawkami - wtrąciłam,
na co Es, mimo, że nie spojrzała na mnie, trąciła mnie ramieniem.
- Stary… dziesięć minut temu
wstałam z łóżka, nie mogę pięknie pachnieć - odparła, lekko prychając.
Thomas, który jak na razie był
podejrzanie cichy w stosunku do mnie- nic nie mówił, nie komentował, nie dokuczał
mi, obrócił się minimalnie na ławce tak, by na mnie popatrzeć. Oho- czyli
koniec wolności, wracamy do uszczypliwych uwag. Jednak dzielnie nie wywróciłam
oczyma, a jedynie też na niego spojrzałam z miłym uśmiechem, unosząc pytająco
brwi. Nie wyjmując rąk z kieszeni kurtki zjechał mnie spojrzeniem od góry do
dołu.
- Za to ty, Rowllens - powiedział
z powagą, - śmierdzisz. Błotem.
Spojrzałam na niego zblazowana.
- Czy ktoś mi wyjaśni… - Christopher
obrócił się przodem do Charlesa i Oscara i wskazał na Thomasa otwartą dłonią. -
Jakim cudem to on ma tyle dziewczyn i to naprawdę inteligentnych i fajnych?
Dlaczego Esmi sobie flirtuje
(nawet jak dla żartu) z Charlesem, a ja co by się nie działo i tak od losu
dostaję tylko komplementy Thomasa? No, i Petera – że jestem dzika i seksowna.
- Bo upuszcza je na schodach, a nie z nich zrzuca – powiedział Charles, nawiązując do naszej wczorajszej
rozmowy przed wielkim Domem. – Zanotowałem to sobie.
- Bo z nimi rozmawiam inaczej? –
zasugerował odpowiedź Thomas i zaraz rozwinął myśl: - Rowllens nie pretenduje
do bycia moją dziewczyną. Jak sam zauważyłeś, te inne laski są fajne,
inteligentne.
- To ja już wolę słuchać taniego
podrywu – oznajmiłam zblazowana.
- Każdy ma to na co zasłużył,
Rowllens.
- Wysadziłam tylko jedną szkołę,
nie zasłużyłam na ciebie – odcięłam się.
Próbowałam spojrzeć na chłopaka z
politowaniem, co było trudne widząc jego twarz. Mrużył oczy w przymilnym
uśmiechu i zdawał się być bliski przytulenia mnie, przez tą miłość, która od
niego wręcz biła… Ta, biła. Mnie, prosto w twarz i godność, już od samego rana.
– Poza tym… nie miałeś dziś mieć
karnego treningu z dziećmi Afrodyty? Nie musisz się szykować?
Thomas cmoknął zblazowany, po
czym wykrzywił się lekko. Najwyraźniej ta wizja nie do końca się mu podobała.
Nic dziwnego – treningi są złe, coś o tym wiedziałam.
- Chejron to jest jednak sprytny
skurczybyk, wiecie? Dałby mi trening z kimś normalnym, to ludzie by nie
przyszli… Doskonale wiedział, że jak laski od Afrodyty dowiedzą się, że mają
zajęcia ze mną – przyjdą i będę musiał mieć tę lekcję.
- I to jeszcze ktoś z takim ego…
No? – Christopher najwyraźniej bardzo pragnął poznać odpowiedź, na zadane przed
chwilą pytanie. – Jak to się dzieje?
- Nie przeceniasz się? -
oznajmiłam zblazowana i spojrzałam się na Charlesa. - Charles, nie chcesz się z
nim zamienić na miejsca i usiąść obok mnie?
- Dlaczego pachniesz błotem? – usłyszałam
w odpowiedzi.
- Aha, widzisz? – Thomas ożywił
się, jakby teraz był urażony, że mu nie wierzyliśmy. – Mówiłem, że śmierdzisz.
- Nie - zaprotestowałam, wiedząc, że teraz będą żądać odpowiedzi.
To był błąd. Mogłam skłamać,
machnąć ręką. Tylko przez moją stanowczość cała czwórka się zaciekawiła.
Christopher uśmiechnął szeroko, patrząc na mnie i mówiąc „kochanie, i tak się
dowiem, więc mów”, a na twarzy Thomasa pojawił się szelmowski uśmiech. Za to
Charles przestał lustrować nogi i pozostałe części ciała Esmi (wreszcie; tylko
to robił odkąd się pojawił) spojrzeniem
i zerknął na mnie zaciekawiony.
Rozejrzałam się, patrząc to na
jednego, to na drugiego, to na trzeciego… Po czym opadłam na ławkę i z obojętną
miną wzruszyłam ramionami.
- Nic wam nie powiem... -
zapewniłam i już chciałam coś dodać, kiedy przerwała mi Esmeralda ze spokojem i
delikatnie położyłam mi rękę na ramieniu.
- Ale ja tak. Przyszedł Peter i
wręczył jej kwiaty, które...
Nie dokończyła, bo zgromiłam ją
spojrzeniem. Albo po prostu przerwała, bo Christopher i Charles dostali ataku
śmiechu, a Thomas przechylił głowę do tyłu i wyszczerzył się do nieba. Nawet
Oscar się zaśmiał, choć nadal wyglądał na takiego, co nie bardzo się interesuje
tą rozmową.
- Dostałaś kwiaty, Vicky? -
zapytał Charles z miną starszego brata. - Ojej, to romantyczne.
- Szczególnie od Petera - dodał
Chris i mrugnął znacząco. - Mam nadzieję, że podziękowałaś.
- Nie, wypieprzyła go z domku razem z kwiatami -
rzuciła Esmeralda, udając zbulwersowaną i kładąc sobie dłoń na obojczyku
w geście oburzenia.
- Victoria, ale wiesz, że jego to kręci? – upewnił się Charles.
- To co miałam zrobić, żeby go to nie kręciło?! – wybuchłam,
uderzając dłońmi o uda. – Popłakać się ze szczęścia i zaprosić na gofry po
obiedzie?
Ściągnęłam sceptycznie usta i
uniosłam brwi. Christopher, bardzo zadowolony z siebie wyszczerzył się do mnie
szeroko, ramiona nadal mu drgały. Widząc moją minę, ucieszył się jeszcze
bardziej, a potem cmoknął i zrobił wymowną minę. Tak, tak. Śmiejcie się ze
mnie, no dalej…!
- Peter przyniósł ci kwiaty? -
upewnił się Oscar, uśmiechając na jedną stronę. - I nic nie wybuchło, nie
zabiło cię po drodze?
- Nie zdążyło - mruknęłam, a
widząc pytające spojrzenia, Es uzupełniła:
- To była Ludzka Rosiczka, ale
zadowoliła się kołdrą Vicky na razie.
- Rowllens, ja nie wiedziałem, że
ty i Peter tak na poważnie.
- Och, spierdalaj Brown -
wypaliłam, mrożąc go spojrzeniem. Ten dupek jedynie cmoknął i pokręcił
zdegustowany głową. – Doskonale wiesz, jaki Peter ma do mnie stosunek.
- Zmień otoczenie Rowllens,
cytujesz niewłaściwe osoby. Tylko Jen może do mnie tak mówić.
- To cię kręci? - prychnęłam,
próbując też trochę zmienić temat. Niestety, to był Thomas. A jeżeli z kimś
mogłabym się kłócić godzinami, to właśnie z nim.
- Niekoniecznie, ale ciebie chyba
też nie kręcą Rosiczki w łóżku, a praktykujesz taki fetysz.
- Praktykuję, bo… Esmeralda to wymyśliła! - zawołałam i
przekręciłam się tak, żeby spojrzeć na przyjaciółkę. Ta tylko się szczerze
roześmiała i rozłożyła bezradnie ręce. Po chwili opuściła dłonie, przeczesała
włosy, spuszczając wzrok i wzruszyła ramionami.
- No co? - mruknęła. - Pytał się, to mu powiedziałam.
- Bardzo dobrze - poparł ją Charles, oczywiście udając
powagę. - Jak ludzie coś mówią, trzeba słuchać i odpowiadać.
Esmeralda uśmiechnęła się do mnie zwycięsko, a zaraz też
odwróciła głowę i popatrzyła na syna Zeusa pytająco, wydymając wargi wymownie.
- Przepraszam, mówiłeś coś? Ignorowałam cię.
- Każdy ma to na co zasłużył, Rowllens.
OdpowiedzUsuń- Wysadziłam tylko jedną szkołę, nie zasłużyłam na ciebie – odcięłam się.
Kocham <3
DLACZEGO TAK MAŁOOOO
Zaledwie trzy, trzy wydarzenia...! I waaaanttttt moooooreeeee~~
Ja nie mogę, co tu się działo! Nareszcie się uśmiałam! Dziękuję, dziękuję!
OdpowiedzUsuńChoć liczyłam na więcej, ten rozdział jest taaaki krótki... :(
Ja chyba zrobię sobie zeszyt ze śmiesznymi cytatami z Wakacji.
Johnny pouczający o takich rzeczach? Co tu się stało?!
I w ogóle czy on nie ma własnego szamponu, że umył się Suze? Nie powinien winić nikogo innego niż siebie. Nikt mu nie mówił, że cudzych rzeczy się nie używa?
I teraz Susanne nie będzie mieć siwych włosów! :(
Gadająca łazienka, tak to zupełnie normalne Amy...
Charles, proszę nie wydziedziczać Vicky! Ledwie chcesz ją adoptować, a potem to?! Bez przesady.
Chris, też chcę taką bluzę jak Oskar! Proooszę!
Naprawdę BARDZO cieszę się, że jest kolejna część, ale... ale tak bardzo chcę więcej... :(
Auriel
Dziewczyny! Tyn rozdzial byl o cztery strony dluzszy od jakiegkolwiek rozdzialu, ktory tu wczesniej dodalam! Hahaha jak to "za malo"?!
OdpowiedzUsuńMiałam fajny komentarz ale przypadkiem coś klikłam i go skasowałam.
OdpowiedzUsuńWtórowałam Amy w rechocie. Cały rodział.
Amy z góry zakładająca, że Vi jest u Hermesa.
Charles wydziedziczający Vi jest takie prawdziwe. Niech ona będzie zausowa.
Thomas SORRY NIE MAM DOBRYCH UBRAŃ DO BIEGANIA to mój spirit animal.
Ja. Ja ich wszystkich chcę za przyjaciół. Proszę.
Okej
Lekcja numer jeden - nie chcę obudzić nikogo od Hermesa.
OdpowiedzUsuńLekcja numer dwa - chcę zobaczyć teatralne zachowanie Amy w kontakcie z żebrami Johna.
Pytanie numer jeden - czyli gadajaca łazienka NIE JEST normalna?......
Kocham, wielbie, wychwalam. To jak Amy "no normalnie" odpowiedziała na wszystkie pytania odnośnie Chrisa w ich WC... kocham.
I mówcie co chcecie, ja shipuje Petera i Vicky. Koniec i kropka. Postanowiłam.
A przynajmniej tak uważałam, dopóki nie przeczytałam
"- Za to ty, Rowllens - powiedział z powagą, - śmierdzisz. "
i zadławiłam się ciasteczkiem. K O C H A M. Równie mocno co ship Vicky i Peter (trzeba to nazwać. Victer? Petky? Petoria?). Wszystkie uwagi wymienione między nimi mogłabym przepisywać do zeszyciutku pt "Jak chciałabym rozmawiać z moim przyszłym facetem".
Zróbmy tak. Victoria niech weźmie Petera, Charles biega za Es, Oscar niech się chowa przed Chrisem, a ja przygarnę Thomasa...ok?
Eos