Wakacje z o.o. (20)

Przepraszam, cały lipiec pracowałam. A to był jedyny rozdział, który miałam nie napisany. Napisałam go i od tej pory reszta jest gotowa i tylko czeka na publikację. 
Naprawdę mi przykro, że czekacie miesiąc. 
Ten rozdział jest bardzo, bardzo, bardzo krótki, ale za to to Turniej! (: A poza tym na końcu dzieje się coś, na co wszyscy czekaliście... (Nie. Vicky nie przyjmuje oświadczyn Petera, to jeszcze nie to.)
Mam nadzieję, że jeszcze tu jesteście...
Gwiazda 

ROWLLENS XX

- Mogłaś sobie darować, naprawdę.
Amy wywróciła oczami tak ostentacyjnie, że przez chwilę widać jej było tylko białka. Za to Johnny ani na chwilę nie oderwał się od swoich tostów.
- Mówię poważnie. To, w jakiej sytuacji postawiłaś biednego Nicolasa i Esmeraldę jest nie do pomyślenia.
- Nie do pomyślenia jest to, że używasz takich zwrotów – odcięła się dziewczyna, wydymając usta. – „Nie do pomyślenia”…! To zacznij myśleć, mam już dwóch nie myślących braci, trzeciego nie potrzebuję.
- Nie wytykaj mi teraz, dobrze wiesz o czym mówię.
- A właśnie, że nie wiem – obruszyła się, uderzając obiema rękoma w stół. – Jestem ta głupia, nie ogarniająca niczego, „tak” mam za „nie”, a „nie” za „tak” i to ty jesteś ten za mnie myślący – dodała dumna i spojrzała się na brata, czekając, aż chłopak temu zaprzeczy.
Nic bardziej mylnego. Johnny mruknął, na znak, że potrzebuje chwili, żeby przełknąć tosta, po czym powiedział, jakby to było oczywiste:
- Owszem, dlatego ci mówię to ja, ten który myśli za ciebie: postawiłaś ich w bardziej niezręcznej sytuacji i to nie powinno się zdążyć.

- Kurczaczki panierowane, no ale dlaaaczeeegooo…! Przecież jakbym zrobiła to Victorii i Peterowi nie byłoby problemu!
- Oj, byłby – odezwałam się, choć żadne nie zwróciło na mnie uwagi.
- Nie, bo wszyscy wiemy, że na ich ślub zaproszenia w życiu nie dostaniemy.
- No, właśnie! A na Es i Nickusia owszem, więc dlaczego…
- Amy – przerwał jej Johnny, odkładając tosta na talerz i strzepując okruszki z palców. – Właśnie dlatego, że owe zaproszenia mamy szansę dostać…kto wie…stawianie ich w takiej sytuacji, w jakiej postawiłaś ich wczoraj z Evą, było szczególnie niezręczne.
Johnny siedział na stołówce, a równie dobrze mógłby być w sali rozpraw albo na katedrze profesorskiej. Brzmiał jak wyjątkowo uczony doktor czegoś tam z paroma dyplomami.
No, bo akurat jedliśmy śniadanie. Wszyscy, cała siódemka nas, mieszkających w domku Hermesa. Na jego dzieciach zaczynając, a na mnie i Es kończąc.
- Szczególnie niezręczna – odezwał się w końcu Nicolas, - jest ta rozmowa.
Tak, na Es, która już dawno się poddała i przestała udawać, że nie słyszy dyskusji Amy i Johna. Wpatrywała się w nich zblazowana, na ławce obok Nicolasa centralnie po drugiej stronie stołu, gdzie od dwudziestu minut trwała dyskusja pod tytułem „Amy, my wiemy, że skończą w łóżku, ale bądź tak miła i ich nie zawstydzaj”. Esmeralda słuchała naszych współlokatorów, co jakiś czas głośniej siorbiąc przez słomkę swój koktajl, a Nick półprzytomnie wrzucał sobie kolejne frytki do ust.
- Muszę się zgodzić – poparła brata Suzanne. – Może skorzystamy z okazji, że znowu, i jak zawsze siedzimy wszyscy razem bo niestety żadne z was jeszcze nie wyrosło z przyjeżdżania tutaj, i pogawędzimy o tym, jakie mamy plany na resztę wakacji…?
- Boże, po co – jęknęła Amy.
- Nie wiem, kto wie… Może jutro ktoś uzna Es i Vicky i już nigdy nie usiądziemy do śniadania w tym gronie…?
Ta myśl była brutalna i szczerze mnie zabolała. Obiecałam sobie w duchu, że ktokolwiek nie byłby moim rodzicem, będę jeść śniadania z dziećmi Hermesa. Koniec i kropka.
- Hahaha, ta, na pewno – zaśmiała się Amy trącając mnie łokciem. – Susu, mieszkasz z nimi prawie tydzień, zastanów się. Kto by je chciał?
- No, a poza tym doceńmy fakt, że siedzimy tylko w tym gronie, a nie wcisnął nam się tu żaden Charles albo Christopher, o Evie już nie wspominając…
- O właśnie. – Amy obróciła się na ławce i półleżąc na Johnny’m zaczęła wypatrywać swojej kumpeli w głębi sali śniadaniowej. – Dawno jej tu nie było, gdzie ona…
- To jakie plany macie…? Esmeralda? Victoria…?
- Jak przeżyję dzisiejszy Turniej, to zafunduję sobie tydzień w Las Vegas – oznajmiłam, a Esmeralda spojrzała się na mnie z wdzięcznością, że również zmieniam temat. – Bo to by oznaczało, że w tym miesiącu gwiazdy układają się po mojej myśli i mam cholerne szczęście. Grzechem by było nie skorzystać w kasynach.
- Nie szczęście sprawi, że przeżyjesz, tylko regularne treningi – odparł Chase, po czym ścisnął mnie tam, gdzie normalni ludzie mają biceps. – No, odkąd tu przyjechałaś już widać poprawę…!
- Ała! – pisnęłam, choć to wcale nie bolało. Nie no, cholera, nie oszukujmy się. Chase pewnie nawet nie próbował złapać mnie mocno, a ja myślałam, że złamie mi kość. Ale żeby nie wyjść na kompletną ofiarę dodałam pod nosem: – Łaskotki!...
Nicolas spojrzał się na mnie, jak na wyjątkowo ciekawy eksponat muzealny.
- No, masz rację. Jak przeżyjesz naprawdę  powinnaś jechać do Las Vegas, bo jak nie fart to ja nie wie wiem co...
- MOI DRODZY!
- O, no tak. – Nicolas, jak wszyscy inni podniósł głowę, żeby spojrzeć na stół przy którym właśnie stał Chejron, klaszcząc by zwrócić na siebie uwagę. – Są tu jeszcze na tyle staroświeccy organizatorzy, którzy raczej nie pozwolą ci wykitować.
- Moi drodzy! Miło mi widzieć, że macie tak dobry humor w dniu naszego Turnieju. Liczę, że i tym razem rozpoczniemy wszystko zgonie z planem, bez żadnych komplikacji. Jest dziewiąta dwadzieścia, za dwadzieścia minut wszyscy uczestnicy powinni być już w szatniach. Za dziesięć dziesiąta oczekuję was w pełnej gotowości.
I jak zawsze- kilka osób coś krzyknęło, kolejni zaczęli głośno rozmawiać, inni im odpowiadać… Wrzawa i gwar jak na stadionie.
- Aha! Jeszcze jedno! – Na chwilę zrobiło się ciszej. – Niech grupowi przyjdą do mnie, mam dla was koszulki w kolorach waszych drużyn.
Najśmieszniejsze było to, że kiedy Chejron to powiedział, od naszego stołu powinien wstać Nicolas. A Nicolas był jedynym dzieckiem Hermesa, które nie wstało. Gdy Chase, Amy z łyżką w ustach, Suze i Johnny podnieśli się jak na komendę z ławki, Nicolas odchrząknął teatralnie i bardzo znacząco.
- Kochani. – Cała czwórka popatrzyła się na niego zawiedziona. – To jeszcze nie ten dzień. Jeszcze nie umarłem. Jak ktoś ma wam wręczyć kolejne obciachowe wdzianka, to tą osobą nadal jestem ja.
I mówiąc to, posłał im najpiękniejszy uśmiech świata i z godnością, potykając się o nogę ławy, wstał i udając, że Amy z Chasem nie rechoczą za jego plecami ruszył do stołu opiekunów Obozu Herosów. Zostaliśmy sami, ale nikt się chyba tym nie przejął. Może dlatego, że rodzeństwo mojego ulubionego podrabianego Włocha, znalazło inny problem, do przedyskutowania.
- Dobra. A tak właściwie. To kto go wybrał?
- Wybrał gdzie? – Suze spojrzała na Amy marszcząc brwi.
- Na eliminacje Miss Najzgrabniejszych Nóg na Obozie, które przegra, bo Chejron i Dionizos też startują. – Blondi zgromiła siostrę spojrzeniem, po czym westchnęła zblazowana. – Kto go wybrał na grupowego, Susu, na grupowego…
- Sam się wybrał. – Chase wzruszył ramionami. – Albo poprzedni grupowy go wybrał.
Amy chciała coś dodać, jednak dostrzegła, że Nicolas z koszulkami idzie w naszą stronę. I to nie sam.
- Ci, ci, ci! Idzie! Pucz ustalimy kiedy indziej… Boże, ojcze, znowu porwał jakieś dziecko…!
Lilianka, idąc niemal w podskokach obok Nicolasa, cały czas mu o czymś opowiadała, co jakiś czas zadzierając głowę, by spojrzeć na chłopaka. Przed sobą niosła stertę ubrań. Tuż przy naszym stole skręciła w bok, prawdopodobnie w stronę stolika Aresa, czyli do swojego rodzeństwa. Nicolas stanął u szczytu naszego stołu i niby od niechcenia zaczął rozrzucać siostrom i braciom bluzki.
- Masz, masz, masz, masz… - Suze i Johnny złapali, bluzka Chase’a wylądowała metr za nim, a Amy, siedząca najbliżej, oberwała materiałem w twarz. – Ty też masz i ty też… Na pamiątkę - zakończył akt miłosierdzia Nicolas, rzucając jedną koszulką we mnie, a drugą przewieszając Es przez ramię, kiedy z powrotem siadał na ławce obok niej.
- Dzięki, mordeczko – burknęła Amy, a zaraz mina zrzedła jej jeszcze bardziej. – Dzięki, wiesz, już mi wypomniałeś, że utyłam, ale męskiej XXL-ki to ja chyba jeszcze nie noszę.
- A ja damskiej S-ki – zgodził się z nią Chase. – Es, jaki dostałaś rozmiar?...
Oczywiście każdy z nas dostało inny rozmiar niż powinno. Cóż, nie można o to biednego Nicolasa obwiniać, dostał po prostu stertę ubrań i tyle. Nie żeby na plecach każdej z tych niebieskich ścierek nie było złotego napisu „AMY, DRUŻYNA APOLLA I HERMESA”. Choć dobra, okej, rozumiem. Po tylu latach znajomości niektórym nadal imiona mogą się mylić, nic dziwnego, że Amy dostała koszulkę Chase’a, a Es Johnny’ego…
- Czy to trochę nie bez sensu, że my też dostałyśmy te bluzki? – spytała Esmi, przykładając do siebie materiał tak, żeby wszyscy zobaczyli złoty napis „ESMERALDA, DRUŻYNA APOLLA I HERMESA”. - Przecież my jesteśmy w drużynie Hekate, Ateny i z bonusem w postaci nas.
Popatrzyłam się na nią i nagle parsknęłam śmiechem. Brunetka skrzywiła się zblazowana, na znak, że nie wie co mnie tak cieszy i mam jej powiedzieć.
- „Esmeralda, drużyna Apolla i Hermesa”. Oj Chejronie, nawet nie wiesz jak bardzo… Brzmi jak ironiczny żart, co nie truskaweczko? – zapytałam, po czym znowu wybuchłam śmiechem, a Es spróbowała zabić wzrokiem.
Za to Nick pochylił się nad stołem, jakby chciał sprawdzić, czy faktycznie Esmi dostała bluzkę z takim napisem. Gdy się upewnił, że owszem, drgnął jakby zaskoczony.
- O proszę, faktycznie bezsensu – zauważył i jednym gestem wyjął Es dopiero co otrzymaną pamiątkową koszulkę i bez cienia namysłu wywalił ją gdzieś za siebie w tłum.
- Ej! – odruchowo pisnęła dziewczyna, próbując złapać ubranie, jednak Nicolas miał dość silny zamach i niebieska koszulka znikła w tłumie herosów.
- Nie potrzebujesz tej bluzki, nie masz komu tam kibicować.
- A może chciałam kibicować tobie? – fuknęła.
- Mnie? Jestem sędzią – przypomniał jej, a potem jakby po namyśle cmoknął. – Okej, niech ci będzie. Na następne Plansze załatwię ci taką różową z „Nich żyje Nicolas” na plecach.
Esmeralda chyba chciała coś mu odpowiedzieć, ale syn Hermesa udał, że nie było dyskusji, bo bardzo płynnie zmienił temat:
- Ej, widzieliście kogo wysłali od Aresa? Liliankę. – Nicolas zaśmiał się sam do siebie pod nosem, po czym pokręcił rozbawiony głową. - To już trzeci rok, powinni wreszcie wybrać grupowego.
- Nie mają grupowego? – zapytała Es, unosząc brwi. – W sumie, mogliby i tak wybrać Lili, przynajmniej miałaby długą kadencję.
- Ni, nie mają, bo żadnego nie wybrali – odparła Amy, po czym bardzo wymownie popatrzyła się na Nicolasa. – Choć ja na przykład też nigdy nikogo nie wybierałam, a mam.
- Mnie też ojciec nie pytał, czy chcę siostrę rudą czy stereotypową blondynkę, a popatrz. Mam. I to dwie. – Amy z Suzanne niemal identycznie warknęły, a kiedy zaczęłam się z nich śmiać, Nicolas wskazał na mnie frytką i uniósł porozumiewawczo brwi. – Albo spójrz na Vicky. Myślisz, że ktoś pozwolił jej wybierać taką twarz? Nie.
- To można odebrać jako komplement – powiedziałam, uśmiechając się do niego. – Czy ktoś mi pozwolił ją wybierać? Nie, a mimo to jest śliczna.
- Albo „nie, bo nawet ona sama by siebie tak nie skrzywdziła” – uciął chłopak, przechylając głową z politowaniem, jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę uznałam, że on mógłby mnie skomplementować.
- To co robicie, jak są spotkania grupowych. Bo są, prawda? – Esmi popatrzyła się na tutejszych, a potem na przyjaciela. – Są, mówiłeś mi kiedyś…
- No, są. I jak są… To najczęściej siedzimy i czekamy aż grupowy Aresa w końcu przyjdzie.
- Kto przyjdzie?
Nicolas wzruszył ramionami. Nie wydawał się zbytnio przejmować faktem, ze z tego co mówił raz na jakiś czas siadał z innymi obozowiczami w kółku i przez godzinę oczekiwali się pojawienia legendarnego grupowego.
- Kto… No ktokolwiek to jest, nie wiem.
- I dlaczego nie wybierają kolejnego?
- A co ty się złociutka tak interesujesz, hmm? – Amyoparłą się łokciami o stoł i podparła brodę o dłonie. W połączeniu z przymrużonymi oczami i jej kocim uśmiechem, wyszło iście konspiracyjnie. – To Vi powinna tutaj „interere” i takie tam, bo to jej przyszły mąż może dojść do władzy.
Zgromiłam ją spojrzeniem, co Amy zignorowała. Była zbyt zajęta, żeby udając, że kaszle, dostatecznie głośno dla wszystkich dodać:
- Twój już jest.
Oczywiście Esmeralda i Nicolas ją zignorowali.

- Panienki, truchcikiem! Raz, raz, raz…! – Macie dwadzieścia minut, już teraz powinniście zacząć się rozgrzewać!
Obróciłam się w tym samym momencie co Esmeralda, tylko po to, żeby zobaczyć jak Charles z Oscarem idą w naszą stronę i udają, że Christopher nie istnieje. Ten trzeci biegł obok nich, raz po stronie jednego, raz obok drugiego, co jakiś czas truchtał tyłem przed nimi, a wtedy wykrzykiwał najwięcej dopingujących haseł. Chłopak latał tak w różowej bluzce z napisem na froncie „Clooney!”, gdy się odwracał do nas plecami eksponował druk na plecach o treści „Nie mówcie Charlesowi, kibicuję Oscarowi”. Do tego miał gustowne białe spodenki, białe opaski na nadgarstkach i czole, przez ramiona przewieszony jeden ręcznik (niebieski, w zielone kropki i trochę psuł jego różowo-biały styl), a w ręku trzymał drugi (równie nie dobrany, bo z animowanym bat-manem). Z obu kieszeni wystawały mu dwa bidony z wodą, a skarpetki miał podciągnięte do prawie połowy łydki.
- Charles! Co to za wzdychanie! Wdychasz powietrze nosem, nie ustami. Będziesz miał kolkę!
Spojrzałyśmy się na siebie z Es i niemal jednocześnie parsknęłyśmy śmiechem, próbując to ukryć. Kwicząc i krztusząc się na widok Christophera poczekałyśmy aż panowie do nas dotrą.
- O, kolejne panienki. – Christopher doskonale się bawił, nie przestając biegać w miejscu i wszystkie zdania wykrzykując jak komendy na siłowni. Ewentualnie w wojsku. – Śmiech również powoduje kolkę podczas treningu, zalecam przestać.
- Zostałeś trenerem?
- Urodziłem się nim – odparł, przejeżdżając napiętą dłonią po swoich włosach sterczących zza opaski na czole. Niczym model w reklamie szamponu. – Ale spodnie przyszły dopiero wczoraj, więc można powiedzieć, że wczoraj awansowałem.
- No nieźle, stać was na prawdziwego trenera.
- Przecież to Chris. – Oscar popatrzył się na nią, jakby to było oczywiste. – Jest tani jak zawsze.
Jakby na potwierdzenie tych słów, kicający wokół nich Christopher w różowym polo i białych szortach wykonał trzy piękne wymachy nogi, wykrzykując slogany z płyt pokroju „schudnij trzy kilo w tydzień!” albo „zgrabne pośladki z Betty”.
- Ha! – Charles klasnął w dłonie, żeby potem zrobić z nich dwa pistolety i wskazać na Oscara. – Czyli przyznajesz się do niego!
- Nie, po prostu zauważyłem oczywistość, że jest tani.
- Bo w promocyjnej cenie – wtrącił Christopher, - waszej dozgonnej miłości.
Słysząc to Charles jęknął, skrzywił się i spojrzał wymownie w niebo. Najwyraźniej zaczynał mieć dosyć Chrisa.
- Nie chcę cię – powiedział. – Nie jesteś moim trenerem.
- Jestem, Oscara też.
I wtedy obie z Es zwróciłyśmy uwagę na Oscara, zupełnie ignorując Chris, który zaczął pokazywać Charlesowi jak się robi pajacyki i wymachy nogi w przód i w tył. Syn Hadesa, choć wyglądał równie pięknie co zawsze, dziś wyglądał inaczej. I nie mam tu na myśli odmiennej miny, czy postawy. O nie, chłopak trzymał ręce w kieszeni czarnych dresów, lekko opuszczone powieki i uniesione brwi sprawiały, że jego mina mówiła „czy jestem za młody, żeby ojciec mnie wreszcie od nich uwolnił?”. Nie, to pozostawało bez zmian.
Pierwsza postanowiła poruszyć temat Esmeralda.
- Okej. – Odchrząknęła, zwracając na siebie uwagę syna Hadesa. - Może coś przegapiłam, ale jak cię wczoraj widziałam…to jeszcze nie miałeś…łososiowych…?
- Tak, to chyba łososiowy… - poparłam ją, patrząc krytycznie na Oscara.
- Łososiowych włosów. Co mnie ominęło?
- Jeszcze prawie nic, ale beze mnie może ominąć cię szczęście w życiu – wypalił Charles, śląc Esmi swój krzywy uśmiech. – To co, uciekamy do Singapuru czy Meksyku?
- Tak, truchcikiem, a twój trener będzie nas dopingował całą trasę – odparła ta, uśmiechając się z politowaniem.
– Wstałem dziesięć minut temu, więc nie zdążyłem tego zmyć ani go zabić.
Charles popatrzył się na kumpla szczerze urażony, jakby jego słowa raniły jego serduszko.
- Stary, zakład to zakład.
- Nie zakład, tylko coś cię chyba wczoraj w Lesie użarło i cały wieczór mieszałeś farby do włosów połowy obozowiczów.
- I się wtedy założyliśmy.
- Twoje godzinne „proszę, proszę, proszę, mogę, proszę” nie jest zakładem. – Oscar patrzył się na chłopaka, jakby rozważał, czy jest sens w ogóle z nim dyskutować.
- Nie, ale potem się założyliśmy.
- Powiedziałem, że mogę się założyć, że nie masz jaj, żeby dzień przed Turniejem, gdzie Chejron wręczy nam po mieczu i pobłogosławi, przefarbować mi włosy. To ty powiedziałeś, że „okej, zakład”.
Wtedy w rozmowę wtrącił się Christopher, najpierw prostując ręce pomiędzy tą dwójką, żeby następnie je rozprostować i ich od siebie odsunąć.
- Najważniejsza to atmosfera rywalizacji. W sporcie jest ona równie istotna, co porządna motywacja. Rozumiem, że wy macie coś, co was motywuje na ten Turniej?
Pokiwałam głową, nie przestając wpatrywać się w Charlesa i Oscara z pełnym fascynacji spojrzeniem i z uśmiechem na ustach.
- O tak, chcę to zobaczyć.
- I bardzo dobrze! – Christopher zmienił podejście i teraz nawijał ze sztucznym uśmiechem, jak te fitnessowe lalki prowadzące aerobik. – Grunt to zapał do pracy, kochana. I pięć posiłków dziennie, i żadnych sztucznych cukrów…!
Patrzyłam się na niego cały czas z uśmiechem na twarzy, nie mogąc wyjść z podziwu. Podczas gdy Charles i Oscar w dresach wyglądali jakby mieli usnąć na stojąco, ten przypominał męską Barbie i eksponując przed całym obozem swoje łydki i kolana, nie przestawał podskakiwać, boksować powietrze, rozciągać się i tak dalej.
- To twój trener, zabierz go – jęknął w końcu Charles, kiedy Christopher rozpoczął „odprężający” masaż, tłumacząc sztucznie zainteresowanej Es każdy krok.
- I patrz złociutka, jak już wbijesz paznokcie tu, to potem musisz ugnieść ten mięsień…no, ćwiczymy na Charlesie, to znajdziesz tu tylko fałdę tłuszczu, ale…
Złapałam spojrzenie Es, która patrząc się na mnie wskazała palcem cześć ramienia syna Zeusa, którą teraz pokazywał jej Chris. Co by nie mówić, ale zamiast „fałdy tłuszczu” ja, i Es chyba raczej na pewno też, widziałyśmy jedynie rękę jak u modela z magazynu do nastolatek.
Charles nawet nie próbował korzystać z okazji, że to jego nowa-miłość-Es podziwia jego bicepsa, bo błagalnie spojrzał na Oscara.
- Zabierz go. Błagam.
- O kurde! – zawołała nagle Es, łapiąc moje spojrzenie. – Miałam coś ważnego załatwić z Sabiną…
- Doskonale, taki kilometr biegu to idealna rozgrzewka przed treningiem – oznajmił Chris, przerzucając sobie drugi ręcznik przez ramiona i strzelając nadgarstkami. – Tylko szybkim truchcikiem.
Esmeralda dopiero po chwili zrozumiała, co on do niej mówi. Nie spodziewała się raczej, że Christopher postanowi zafundować jej trening przed Turniejem. Inaczej. Mało kto kiedykolwiek w życiu by się spodziewał, że będąc w greckim obozie, biorąc udział w cholernie dziwnym Turnieju, nagle parę minut przed przybiegnie facet w różowym polo i skarpetach do połowy łydki, zrobi ci wykład o ramieniu Charlesa, a potem uzna, że to doskonały moment na truchtanie wokół obozu. Nie no, ja to sobie wymarzyłam już dawno i nadal czekam aż spotka mnie ten zaszczyt. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Es wyglądała na zdziwioną.
- Mam biec do Sabiny?
- Masz dwadzieścia minut na to i na przebranie się. Doradzam biec – zauważył przytomnie, patrząc się na dziewczynę z litością. Ale zaraz dodał z pogodnym uśmiechem. – Ale nie martw się, pobiegnę z tobą.
- TAK! – najwyraźniej pomysł najbardziej spodobał się Charlesowi. – Tak!
Chłopak najpierw wzniósł ręce w dziękczynnym geście w górę, żeby zaraz je złożyć jak do modlitwy przed sobą i upaść na kolana przed Es. Esmi teraz to już chyba totalnie przestała rozumieć co się dzieje, bo nawet ja uznałam, że robi się absurdalnie.
- Zabierz go ze sobą – jęknął Charles, po czym chwycił melodramatycznie Es za rękę. – Zrobię co zechcesz, oświadczę ci się, tylko go zabierz. On tak skacze nade mną od siódmej.
- Nie jest tak źle, siódma to… - zaczęłam, ale Charles błyskawicznie odwrócił głowę w moją stronę i z morderczym błyskiem w oku sprostował:
- Od siódmej wczoraj. Od siódmej wieczorem, Victoria.
Ściągnęłam wymownie usta i uniosłam brwi. Uuuu, okej. Jeżeli sprawy tak wyglądały, to już rozumiałam minę Charlesa. I byłam skłonna uwierzyć, że mając takiego trenera przez ostatnie ponad pół doby, mój prawie brat był w stanie posunąć się tak daleko i przefarbować Oscara dzień przed kolejną Planszą.
- Okej, okej… - Esmeralda bardzo sprawnie zabrała swoją dłoń z dłoni Charlesa, upewniła się, że wstanie z kolan, a gdy to zrobił odetchnęła z ulgą. – To zrobimy tak. Ja idę do Sabiny…
- Truchtamy do Sabiny…
- Tak, truchtamy do Sabiny…A w zamian ty mi się nigdy nie oświadczaj i będziemy kwita – dodała, poklepując Charlesa pod obojczykiem i mrużąc oczy w przymilnym uśmiechu.

O tym, co działo się później nie mam zamiaru z nikim rozmawiać. Obraziłam się na ten parę godzin mojego życia i nadal liczę, że jak dostatecznie długo nie będę ich przywoływać, to wyparują z mojej świadomości.
Nie mniej, warto zwrócić uwagę na parę wydarzeń.
W szatni Jenny ochrzaniła mnie, że ma za krótkie włosy i nie da się ich spiąć. Gdy jej przypomniałam, że jak miała długie w życiu ich nie spięła, prawdopodobnie straciłam dopiero co zdobytą przyjaciółkę. Cholera…i dupa, a nie bransoletki przyjaźni. O tatuażach już nie wspominając…!
Esmeralda wbiegła do nas w ostatniej chwili, ledwo zdążyła się przebrać. Na platformach, które jak winda wjeżdżały z drużynami na Planszę, ona wiązała jeszcze prawego buta, ja siedząc po turecku obok niej, walczyłam z lewym. Jednak poza tym, Esmi wróciła z rozgrzewki z trenerem Barbie inna. Nie, Chris nie załatwił jej różowej polo (i chwała mu za to, bo wiem, że byłby w stanie). Moja przyjaciółka wparowała do szatni i zachowywała się jakby w jej głowie rozwiązywała się zagadka brakującego ogniwa Darwina, hitlerowskiego  Złotego Pociągu i zamachu na Kennedy’ego, a wszystko było o włos od rozwikłania. Ja też wtedy rozwiązałam jedną z największych zagadek Obozu Herosów- dlaczego Thomas, Charles i Oscar zachowują się jak się zachowują. Hmm, skoro Es spędziła z Chrisem może dziesięć minut, to co dopiero oni? Es po tych paru minutach siedziała i na twarzy wypisane miała „przewartościowuje swoje i twoje życie, proces trwa, nie wyłączaj serwerów”. A gdy jej przeszło zdawała się szczerze odmieniona.
Plansze były nudne. Hermes, Dionizos i Atena.
Plansza Hermesa wyglądała jak plan filmowy z Hollywood. Nagle wszystko dookoła zmieniło się w labirynt parudziesięciu opuszczonych budynków, z ogrodami, zapleczami, dobudówkami. Był salon fryzjerski, bar jak w westernach, domek z przedmieścia jak z amerykańskiego snu, sala laboratoryjna, coś co przypomniało przedszkole, opuszczony szyb kolejki górskiej… Mieli bardzo dużo różnych makiet, niektóre zabudowane z każdej strony, inne wyglądały jak plany filmowe, naprawdę. Cała zabawa polegała na tym, że gdzieś w tych „domach” były schowane złote sztandary z atrybutami Hermesa. Trzeba było wejść, wykraść je, nie wpaść w żadną pułapkę i nie dać się złapać…uwaga…wielkim pluszowym miśkom.
Jak to zobaczyłam nie mogłam uwierzyć, że Amy nawet słowem nie pisnęła, że pomagała wymyślać tę Planszę. Bo musiała. Musiała. Wcześniej goniły mnie minotaury, harpie i inne dziwactwa. Teraz jak na coś stanęłam i skrzypnęło, z szafy wyskakiwał futrzak w kolorze fuzji. No dobra, on też próbował mnie zjeść. Ale gdy już kogoś złapał to tylko chwytał za rękę, nogę, przerzucał sobie przez ramię i brutalnie wyrzucał z budynku na trawę przed.
Miały też jedną wadę. Broń była zbędna. Pluszaka można było okładać mieczem godzinami, nawet nie mrugały (bo w ogóle nie mrugały).
Na całej Arenie było dwadzieścia pięć budynków, w każdym sztandar. Żeby każda drużyna mogła mieć po pięć. Oczywiście, jeżeli ktoś był na tyle szybki i skuteczny i wykradł osiem sztandarów, to przeciwskazań nie było.
Poza tym wszystkie makiety tych różnych budynków były jak domy strachów. Choć byłam pewna, że świeciło od rana słońce, tu na Planszy wydawało się, że jestem w pomieszczeniu. Kopuła (którą ostatnio rozwaliłam z Es, ha!) pełniła teraz funkcję wielkiego namiotu, który dodawał wszystkiemu grozy. Panowała bezwzględna cisza. Wszyscy byli pochowani, żeby nie dać złapać, dlatego choć nikogo nie widziałam, sama czułam się obserwowana. Nieustające napięcie potęgowały „niespodzianki”. Tak, bo debile, którzy ustalali tę planszę (hmmm, Amy i Johnny? Amy na pewno, więc Johnny też musiał) zrobili planszę Hermesa prawdziwą planszą Hermesiątek. Słowo klucz to pułapki.
Mówiąc pułapki, nie mam na myśli zapadni, spadających klatek, ruchomych ścian. Nie.
Wyobraźcie sobie, że się włamujecie do przedszkola, które wygląda jak nawiedzone. Napięcie wisi w powietrzu. Wiesz, że nagle zza tej półki może na ciebie wyskoczyć raczący gilzy (różowy, bo różowy, ale to było nadal strasznym przeżyciem!). Wystarczy, że podłoga za tobą skrzypnie, a serce podskakiwało już do gardła…
I nagle obrywasz tortem w twarz. Tak, tortem. Bo pociągnąłeś za linkę, która zwolniła naciągniętą deseczkę, która z impetem władowała ci przepyszne śmietankowe ciasto prosto w twarz. Tego zaszczytu akurat dostąpiła Courtney, która o dziwo nawet nie pisnęła. Dziewczyna bezszelestnie przetarła przedramieniem twarz, wytarła sobie oczy i przeczołgała się po bitej śmietanie dalej.
Inni nie mieli takiego szczęścia. Co jakiś czas ciszę zakłócał czyjś pisk lub krzyk, a potem głośne śmiechy. To Jenny wpadła do wanny z różową farbą wymieszaną z brokatem, a to za Chasem przez całe włamanie chodził clown, parodiując każdy jego ruch, a gdy chłopak się na niego patrzył z wyrzutem, komik z kamienną miną strzelał mu w twarz z pistoletu na wodę. Albo Rocky jak dotknęła klamki omal nie zeszła na zawał, bo klamka zaczęła grać hymn Rosji na całą arenę. Gdyby dziewczyna nie zaczęła się drzeć, nie wiedząc o co chodzi nie obudziłaby miśków i prawdopodobnie miałaby ścieżkę dźwiękową do całego włamania… Szkoda.
Właśnie dlatego uważałam, że plansza Hermesa była w punkt. Poza włamywaniem się, pomysłem na włamanie się, przebiegłością dawała niezapominane wrażenia. Skoro ja widząc innych nie mogłam powstrzymać śmiechu, to byłam pewna, że obozowicze na trybunach, oglądając jak bluzgająca Jenny pluje brokatem i wygraża pięściami dwa razy większemu od niej pluszakowi, umierają. Patrząc na uczestników Turnieju, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wyglądamy jak ci idioci w reality-show, którzy w imię gotówki robią dużo głupich rzeczy. Prawdopodobnie taki był cel tej planszy.
Sęk w zdobywaniu sztandarów polegał na tym, że futrzaki wyskakiwały zza desek, foteli, półek, sterty rur kiedy albo czujniki cię zauważyło bo za długo stałeś w widocznym miejscu, albo hałas jaki zrobiłeś był zbyt duży. Oczywiście z zewnątrz rozpraszały inne czynniki. Albo te komiczne pułapki – bomby brokatu, deszcz wody z cukrem a potem pierza; albo te gorsze- straszące: kościotrup wypadający z szafy, wściekły szczur biegnący w twoją stronę, złowrogie warknięcia spod łóżka, pod którym ty też leżysz… To nie budziło niedźwiedzia; pluszowe demony wyskakiwały zza twoich pleców jak strażnicy tych domów dopiero kiedy to ty zrobiłeś błąd przy okradaniu ich. I gdy już raz się pojawiły, wyrzucały cię z budynku, a potem wcale nie znikały. Kręciły się tu i z powrotem, przez co ponowne włamanie się było prawie niemożliwe. A jeżeli futrzak dopadł cię, kiedy w ręku miałeś już sztandar… Puf. Trofeum znikało na dobre i pojawiało się w innym miejscu, w innym pokoju i na przykład inna drużyna, która akurat włamywała się do tego miejsca, gdzie owy sztandar by się zmaterializował, za jednym razem mogła zgarnąć dwie flagi.
Tak, nie zmyślam. Jedna drużyna przekonała się o tym osobiście, akurat widziałam na własne oczy. Była to drużyna Charlesa, który jak ninja, robiąc fikołki i turlając się po podłodze, bardzo szybko i sprawnie przeszedł przez całą makietę wielkiego gabinetu z zeszłego stulecia. Sztandar stał wbity w krzesło zza biurkiem. I kiedy Charles się tam znalazł… Bum! Nagle pojawił się drugi.
Syn Zeusa zachował się wtedy jak na złodzieja przystało.
- O ja chrzanie! – zawołał przerażony, zrywając się na równe nogi. A gdy odkrył, że właśnie wszystkie spiep…zepsuł, postanowił wykorzystać okazję, żeby drużyna go pokochała. Udał debila. – Jen, zobacz! Mamy bonus! Zamiast jednego- aż dwa!
Rzecz jasna pojawił się wielki pluszowy misiek, przerzucił sobie Charlesa przez ramię i odniósł chłopaka aż zza drzwi gabinetu. Charles przez całą drogę nie przestawał się zachwycać jego mięciutkim futrem i porównywać go do chwilowo różowych od farby włosów Jenny.
Thomas z Nicolasem przy stole sędziowskim, który jakimś cudem było widać z każdego miejsca na Planszy, umierali ze śmiechu. A Charles do końca dnia, poza Oscarem z mieczem i łososiowymi włosami, unikał wkurzonej Jenny, która tę sytuację uznała za przyczynę niskiego wyniku drużyny (trzecie miejsce, przez co spadli w klasyfikacji generalnej na drugie).
Ja, która wszystko widziałam, resztkami silnej woli powstrzymywałam się, żeby nie wybuchnąć śmiechem i tym samym nie zepsuć włamania mojej drużynie. A to było ostatnie, na co miałam ochotę. Po ostatnim popisie umiejętności tym razem postanowiłam udowodnić, że coś potrafię. Coś. Cokolwiek, ale coś jednak musiałam umieć…!
Leżałam na trawie zza deskami przy makiecie, która wyglądała jak nawiedzona chatka w lesie. W środku, po deskach przy stropie skradał się Norbert, Courtney siedziała na dachu przy ogromnej dziurze przy kominie. Simon pilnował Es, która jako, że była z nas najdrobniejsza, wczołgiwała się do domku przez szczelinę, którą tworzyły spróchniałe deski w jednej ze ścian. Ja czekałam, bo jakby ktoś z nich obudził futrzaka, miałam ściągnąć go w swoją stronę, żeby tamci uciekli przez okna po przeciwnej stronie. Wyprzedzając fakty wtrącę tylko, że zdobyliśmy ten sztandar. I to w bardzo zabawny sposób, szczególnie jakby nagrać miny całej naszej piątki. Wszystko trwało nie dłużej niż pięć sekund.
Najpierw pod Norbertem zarwała jedna z desek i uruchomił dwa różowe miśki. Jego mina, gdy leciał w dół, a potem grzmotnął tyłkiem o podłogę? Bezcenna. Równie wartościowa co wyraz twarzy Es, która akurat przeczołgiwała się pod stolik i nagle z sufitu centralnie przed jej twarzą spadł Norbert.  Esmeralda odruchowo wrzasnęła tak głośno, że włączyła trzeciego. Simon, odruchowo chciał sprawdzić, czy ta dwójka się nie zabiła (z jego perspektywy wyglądało to tak, jakby Norbert i wielka bela z sufitu spadła na Es) i gdy rzucił się w stronę szczeliny w ścianie znikąd pojawiła się tam wielka poduszka powietrzna, która odbiła chłopaka dwa metry do tyłu, a towarzyszył temu puszczony skądś dźwięk jak z kreskówek, kiedy strzelają sprężyny z materacy. I kiedy trzy futrzaki ruszyły w stronę Es i Norberta, ja jak głupia wbiegłam przez drzwi, chwyciłam sztandar, włączyłam czwartego miśka, który i by mnie złapał, gdybym nie zaryzykowała i nie wbiegła w ścianę.
Przyznaję. Jak idiotka wbiegłam w ścianę.
Ale! To miało swój cel! Mianowicie, widząc stan tej rudery, uznałam, że ona wszędzie jest spróchniała. Więc tylko obróciłam się bokiem, żeby uderzyć barkiem  deski… I ta-dam. Leżałam na ziemi na zewnątrz ze sztandarem. I drzazgą wielkości małego palca w ramieniu, co mnie obeszło o wiele bardziej od durnej złotej firanki.
Planszę Hermesa zakończyliśmy z naprawdę dobrym wynikiem. Choć drużyna Hermesa i Apolla zdobyła najwięcej, bo sześć sztandarów, to my i drużyna Hadesa, Hefajstosa i Tanatosa wykradliśmy po cztery, a drużyna Afrodyty, Posejdona i Dionizosa skończyła z jednym. Więc tragedii nie było. Cóż, poprzeczka na tragedie i tak zawisła wysoko, bo drużyna Aresa, Zeusa i Demeter po godzinie czołgania się przez nawiedzone domy żartów nie wyniosła z nich nic. Gdy po godzinie zniknęły makiety, a na pustej Arenie zostali sami uczestnicy, wszyscy najwięcej uciechy mieli patrząc na nich. Jenny rzuciła się na Charlesa, który miał tak dosyć planszy Hermesa (z niewiadomych powodów oberwał najbardziej; co pięć sekund z sufitu spadały na niego obślizgłe, jeszcze drgające ryby, obsypało go mąką, przez dziesięć minut śledziła go krowa, która muczała mu w najbardziej stresujących momentach, a nawet zjadła sznurówkę, raz z jednego pokoju wybiegł na niego też tłum cheerleaderek, a ten gdy je zobaczył zerwał się spod łózka i uciekł jakby go parzyło i wiele, wiele innych). Dziewczyna siedziała na nim okrakiem, uderzając pięściami w skrzyżowane ręce, którymi się zasłaniał. Obwiniała go o wszystko, a ten rechotał z ziemi i grabił sobie uwagami o tym, że wpadła do różowej farby i bomba z brokatu wybuchła jej w twarz. Rozalia stała obok i rozglądała się, jakby chciała się upewnić, czy aby na pewno nie ma tu choć jednej osoby, która jeszcze nie wie, że jej siostra to wariatka. Dziewczyna też nie wyszła cała z tej planszy, włosy jej nadal stały dęba, od kiedy spod dywanu zaatakowała ją tuba z powietrzem, a była tak silna, że aż ją uniosło z ziemi. Jednocześnie znikąd pojawił się lakier do włosów. Za to dwóch synów Aresa, jeden nazywał się Lucas i miał chyba z dziesięć lat…? No, on stał obok Rozi równie zdezorientowany, a to jego starszy brat po prostu usiadł i zaczął wysypywać piach z butów (on też miał swoje przygody na planszy).
W końcu ktoś odciągnął Jenny od Charlesa i chwilę później zaczęła się plansza Dionizosa. Dopóki nie poznaliśmy zasad, Charles był najszczęśliwszą osobą na Arenie. Gdy przedstawiono nam zasady, chłopak stał się najsmutniejszą osobą na Arenie. Yhym, bo się okazało, że wbrew temu na co czekał to nie będzie konkurs „kto wypije najwięcej wina w godzinę”.
Jakby się nad tym zastanowić, wizja tej planszy, jaką miał Charles byłaby dobra. I wtedy należałoby od tego zacząć. O ile śmieszniej wypadłyby domy strachu Hermesa, gdyby wpuścić tam pijanych herosów? Norbert chodzący zygzakiem po belce albo Simon, który nawet na trzeźwo był komiczny łapiąc równowagę, gdy pod nogi chlusnęła mu oliwa… Myślę, że po godzinie picia wina na ilość, różowe futrzaki miałyby jeszcze lepszy efekt.
Niestety, plansza Dionizosa okazała się być inna- jakieś tam pułapki w leśnych chaszczach, ruchome winoroślą, wściekłe nimfy, konkursy taneczne (tak, takie jak na dyskotekach dwadzieścia lat temu, takie bitwy tańca).
Ateny? O nią mnie nawet nie pytajcie.
Ogromne pięć map, jak średniowieczne plansze do ustalania bitew. A przy każdej z nich po dwadzieścia różnych figur. Na każdej figurze ktoś napisał słowa i symbole, które potem okazały się być rozwiązaniami zagadek. Tak, zagadek, ponieważ na tych planszach pozaznaczane było parę punktów, a w każdym z nich trzeba było rozwiązać zagadkę, w której kryła się podpowiedź jaką trzeba tu ustawić figurę. Figury były naszej wielkości, na szczęście zrobiono je z plastiku, więc nawet mi udawało się je przenosić. Zadanie polegało na tym, że mając zagadki, które nawet nie zawierały odpowiedzi! Jedynie wskazówki! Trzeba było skorzystać z tych bazgrołów na figurach, poustawiać je w odpowiednich miejscach, ogarnąć koligacje pomiędzy punktami i treścią zagadek, nagłówkować się niemiłosiernie… Jednym słowem- koszmar.
Na początku szło mi dobrze. Wpadłam na parę pomysłów, część z nich okazała się nawet potrzebna… No. Ale potem Esmeralda i Simon zwariowali. Biegali jak opętani, machając jakimiś kartkami, z jednego punktu do drugiego, obiegali figurki żołnierzy dookoła, jakby liczyli, że znajdą ukrytą podpowiedź na ich tyłku. Norbert w końcu się poddał i stanął obok mnie. Oparłszy się o jedną z figur, po prostu ze mną obserwował jak tamta dwójka przeżywa najpiękniejsze chwile swojego życia. A razem z nimi Courtney, która choć nie bardzo wiedziała co robi, chętnie to coś robiła.
Ja i mój przyjaciel uznaliśmy, że nie będziemy im przeszkadzać. Ba, nawet się przydaliśmy parę razy. A to przybiegła do nas spanikowana Esmeralda z pytaniem:
- Za czyjego pontyfikatu Bramante rozpoczął budowę bazyliki Piotra?!
- A to nie Michał Anioł się tym zajmował…? – zaczął niepewnie Norbert, krzywiąc się jakby zobaczył potwora, a nie Es. Za to Es klasnęła w dłonie i westchnęła, jakby chciała wyśmiać samą siebie, że nie pamiętała.
- Juliusz II! No tak!
Po czym odbiegała do Simona, po to, żeby zaraz przybiegł , z pytaniem o rozwiązania równań z chemii kwantowej, molekularnej, inżynierii biologicznej i czegoś tam jeszcze, i po każdym moim i Norberta „yyyyy…nie wiem…” nagle wpadał na odpowiedź i nam dziękował za pomoc. Cholera, no proszę bardzo, cieszę się, że pomagałam.
Ogólnie Turniej minął szybko i bez fajerwerków. Plansza Hermesa była świetna, bawiłam się wyśmienicie, nawet jeżeli to ja szłam po dywanie, który działał jak jedna wielka pierdząca poduszka i myślałam, że się popłaczę ze śmiechu przez absurd tego (wyobraźcie to sobie: włamujecie się do nawiedzonego kościółka, wszędzie martwa cisza, wszędzie pułapki.. i nagle coś ci pierdzi pod nogą. I pierdzi co krok przez kolejne parę minut).
No. No tak. Chciałabym powiedzieć, że ot cała historia- kolejna niesamowita Plansza turniejowa i tyle. Koniec atrakcji.
O nie, to nie koniec, bo, nie uwierzycie, stało się. Uznali mi Es.
Kiedy z Simonem jako pierwsza ustawiła tych żołnierzyków jak trzeba, przynajmniej większość odpowiedzi wpisali poprawnie i kiedy oficjalnie skończył się czas na Planszę, nikt nie rzucił się na trawę wykończony jak ostatnio, nikt nie zaczął jęczeć jak bardzo go łydki bolą, tak jak za ostatnim razem (tak, mowa o Charlesie), ani nikt nie darł się, że wygrali… Wszyscy wpatrywali się w Esmeraldę, nad której głową fruwała sobie głupia, brzydka, wyleniała sowa.
Odtąd oficjalnie Esmeralda była córką Ateny.
I dlatego byłam obrażona na ten dzień.
Ponieważ w tym momencie Esmeralda przestawała być „tą nową” razem ze mną. Teraz czułam się pominięta i niechciana, skoro mnie mój rodzic nie uznał. Wcześniej tego nie zauważałam nawet. Niestety w tamtej chwili dotarło do mnie, że już nawet na Turnieju tylko ja w drużynie jestem bonusem. Bo Es już jest tutejsza pełną gębą. Mało tego- skubana nawet trafiła w punkt z drużyną, bo przecież nasza drużyna była drużyną Hekate i Ateny. I mną, ju-huuu…!
Esmi widząc, że każdy się na nią gapi, a niektórzy już zaczynają się uśmiechać i iść w jej stronę, chyba odruchowo zadarła głowę w górę. Hmm, cholera, może i dobrze ją przydzielili, ja na jej miejscu nie wykombinowałabym, że ludzie się patrzą, bo mam neon nad głową. Raczej, że mam coś na twarzy.
Dziewczyna najpierw skamieniała, potrzebując chwili, żeby to przetrawić. Natomiast gdy to do niej dotarło, zaczęła krzyczeć (chyba ze szczęścia), wpadła w objęcia Simonowi (swojemu bratu), potem Courtney, a potem rzuciła się na mnie podskakując jak opętana i dusząc w uścisku.
Nie mając innego wyjścia objęłam jej tułów i choć z jednej strony było mi cholernie smutno, że mnie zostawia, gdy się uśmiechnęłam znad jej ramienia, byłam naprawdę szczęśliwa z tego jej głupiego uznania.



Glitter Fuck You GIF
Amy planująca planszę Hermesa

3 komentarze:


  1. O boziu, Lilcia jest grupowym Aresa? A, nie, oni po prostu nie mają grupowego...ale, aawwww!
    „Esmeralda, drużyna Apolla i Hermesa” - You. U made my day. O MATKO >D
    O, Nick, myślimy podobnie!
    "- No, są. I jak są… To najczęściej siedzimy i czekamy aż grupowy Aresa w końcu przyjdzie.
    - Kto przyjdzie?
    Nicolas wzruszył ramionami. " <-- XDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD
    "- Przecież to Chris. – Oscar popatrzył się na nią, jakby to było oczywiste. – Jest tani jak zawsze." <- kocham ten moment, kiedy Oscar coś powie, bo Oscar zawsze mówi takie coś takei AAAAAAAAAAAAAAAACH.
    I...uznali Esmę. Ogólnie liczę na naprawdę długaśny rozdział Esmeraldy, gdzie dowiaduje się WSZYSTKIEGO co się działo z jej perspektywy, no bo uau.
    A Victa...ojejku. Uznali Esmę. Jest...sama. W sensie, nie sama-sama, ale...oj, Viiiictoooriaaaa, biedna. Ale Es jest szczęśliwa, prawda? To najważniejsze...

    CHCĘ WIĘCEJ.
    I niedługo (jak mi się zachce skończyć) zobaczycie moje dzieło.

    //Nez

    OdpowiedzUsuń
  2. GRUPOWY ARESA TO MEM <3
    Za to kocham takie obozy- nikt się tym nie przejmuje, wszyscy to olali, dobrze się bawia bez niego <3
    Kurde. Jakbym miała takiego trenera personalnego to kto wie...może i bym zaczeła uprawiać jakiś sport...?
    Masz rację. Nic bardziej Hermesowego bym nie wymyśliła. Włamywanie się jest oczywiste, ale połaczenie tego z zbawa i nabijaniem się z tych ludzi, którzy probuja się włamywać: 100% Hermesowe.
    I kocham przyjaźń Charlesa z Amy. Nie wiem dlaczego, po prostu ich uwielbiam razem. Ta ich opera mydlana, te ich rozmowy, to docinanie sobie... ahhhh ;3
    Czekam na więcej!
    Eos

    OdpowiedzUsuń
  3. - Puk puk?
    - kto tam?
    - czy ma pan chwilę żeby porozmawiać o naszym panie i zbawcy?
    - nie, przepraszam, nie mam czasu rozmawiać o jezusie...
    - jezusie? A kto to? Ja znam tylko jednego boga, jest nim Chris...

    C H R I S <3

    JA. CHCĘ. KIEDYŚ. BYĆ. NA. TAKIEJ. PLANSZY. HERMESA. OK.

    ESMERALDA CÓRKA ATENY KTO BY POMYŚLAŁ HMMM THAT WAS SO UNEXPECTED HMMMM NIESAMOWITE 100% ZDZIWIENIA woah normalnie MINDFUCK

    Grupowy Aresa to mem, podpisuję się pod przedmówczynią.

    aaaale ja kocham te rozdziały.
    Okej

    P.s. Tak znowu miałam flashback z obozu nie myśl sobie, mój kolega był nazywany bogiem fitnesexu zgadnij do kogo to nawiązanie...

    OdpowiedzUsuń

© grabarz from WS | XX.